VI. Niepokój

281 43 8
                                    


Po pracy pani Carter odwiozła Franka do domu. Nim chłopak zdążył wejść do mieszkania, usłyszał głośną muzykę dobiegającą ze środka. Dwukrotnie nacisnął dzwonek, a po dłuższej chwili otworzył mu Scott.

— Jest impreza — oznajmił, uśmiechając się szeroko.

Wyglądał na zadowolonego i całkiem rozluźnionego. Gdy Frank zdjął buty, nie oddalił się od razu w głąb mieszkania, ale patrzył na brata wyczekująco, tak, jakby na coś czekał. Rivers wyciągnął z plecaka paczkę przeterminowanych, owsianych ciastek, a następnie podał je Baldwinowi.

— Co to za impreza?

Wokół niskiego stolika zgromadziło się osiem osób. Część z nich zajmowało kanapę, a inni siedzieli na dywanie. W większości byli to mężczyźni w wieku Gary'ego lub starsi, ale obok Caitlyn siedziała stosunkowo młoda kobieta o przymglonym spojrzeniu.

— Wyobrażasz sobie, że towar wyprzedał się do 20? Wszystko to, co było przewidziane na weekend, poszło jak woda. Tata jest w bardzo dobrym humorze. Wpadli znajomi. Chodź, napijesz się ze mną piwa. Nie chcę sam z nimi gadać.

Francis był mocno skonsternowany. Zazwyczaj, gdy Gary zapraszał gości, on przesiadywał sam w swoim prowizorycznym pokoju. Teraz atmosfera była inna. W tle grała wesoła muzyka, matka śmiała się, żywo gestykulując i opowiadając coś drugiej kobiecie, a Baldwin z przejęciem słuchał tego, co miało mu do powiedzenia dwóch mężczyzn.

— Na pewno jestem mile widziany? — zapytał Frank i oparł plecak o ścianę w przedpokoju.

— Spokojnie, Bambi. Ojciec jest wyluzowany. Nie ma powodów, aby się czepiać. Ach, i mam te komiksy. Postawiłem karton przy twoim materacu.

Frank nie był do końca przekonany. Wiedział, że Gary miewał niespodziewane napady agresji i wolał, aby jego obecność nie dawała mu powodów do jednego z nich. Ostatecznie postanowił jednak zaufać bratu. Był przemęczony po pracy i bardzo potrzebował relaksu. Wizja urodzin Bobbiego również była dla niego miłą odmianą, chociaż nie mógł sobie wyobrazić, jacy będą ci jego "koledzy ze szkoły". Carter był specyficzny i momentami drażniący. Z drugiej strony był też chodzącym zaprzeczeniem agresji.

— A masz już prezent dla Lydii? — zapytał Frank, kierując się za bratem do kuchni.

Scott wyciągnął z lodówki dwie butelki piwa i podał jedną Riversowi. Była przyjemnie zimna. Następnie sięgnął po cudzą prawie pełną paczkę papierosów. Leżała na parapecie taka samotna, że aż szkoda było nie skorzystać. Wziął jednego szluga, ukrył kilka w tylnej kieszeni spodni, a następnie podał paczkę bratu. Frank poczęstował się bez namysłu. Scott końcem zapalniczki otworzył butelki, najpierw swoją, a potem Riversa. Kapsle zabrzęczały głośno, upadając na kuchenny blat.

— Tak mam. Ukręciłem trochę kasy z proszków, ale obawiałem się, że to nie wystarczyło, aby ją zadowolić. Wiesz, jaka jest. Sprzedałem więc w lombardzie stare kolczyki matki. Były złote, a sama i tak pewnie nie pamięta, że je miała.

Rivers słuchał Scotta uważnie, mocno zaciągając się szlugiem. Gdyby to Bob sprzedał kolczyki własnej matki, aby zarobić na zbytki, z pewnością by tego nie poparł. W ich rodzinie obowiązywały jednak inne zasady i ani przez sekundę nie było mu szkoda Caitlyn. W zasadzie to miał ochotę pogratulować Baldwinowi niezłego pomysłu. Już wcześniej mogli to zrobić, gdy brakowało im na żarcie albo przybory do szkoły. Z drugiej strony powątpiewał, czy Lydia była warta takich poświęceń ze strony Baldwina. Oczywiście, że jej sympatia odbijała się pozytywnie na jego reputacji i dawała Scottowi złudne poczucie normalności, ale McKellar była też niebezpieczna. W odróżnieniu od durnowatej świty Harrisa potrafiła knuć i owijać sobie innych wokół palca.

Nie jestem jak ojciec (Historia na bardzo złe dni)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz