XXV. Podejrzenia

235 34 4
                                    

— Ustaliłam, że po nagrywkach, zje z nami obiad— oznajmiła Ellie sobotniego ranka, rozkładając w salonie statyw.

— Spoko, zrobię pizzę. Zjemy razem. Za to ty zrobisz obiad dla Bobbiego i Mary — wyszczerzył się James, kierując w stronę kuchni.

Ciasto musiało urosnąć, a potem odleżeć swoje w lodówce, dlatego postanowił zaoszczędzić czas i przygotować je wcześniej. Wstawił czajnik, chcąc następnie zalać drożdże ciepłą wodą. Chociaż był wychowany na gotowych daniach do odgrzania w mikrofalówce, Mary nauczyła go, że nic nie smakuje ta dobrze, jak domowa kuchnia. Szybkim gestem przegonił Stefanię, która wskoczyła na blat, by mu towarzyszyć. Stefan wciąż łasił się przy jego nogach.

— Ta koleżanka też jest wegetarianką? — dopytał.

— Nie, ale lubi wegetariańskie jedzenie. Podobnie jak ty.

— Starczy wam czasu do piętnastej?

— Tak, obiad o piętnastej będzie wprost idealny.

Eleanor przestawiająca meble i donice z kwiatami była w swoim żywiole. Starała się zadbać o najmniejszy szczegół, by wszystko wyglądało idealnie. James lubił, gdy rozpierała ją ta twórcza energia. Była zaraźliwa, a i on potrzebował w swoim życiu kreatywności. Koleżanka Ellie miała wpaść o dwunastej. Dotychczas Jamie dogadywał się z jej znajomymi, dlatego ta wizyta nie wydawała mu się w żaden sposób stresująca. Pierwszy rok ich wspólnego mieszkania był bardzo trudny, ponieważ dziewczyna jako ekstrawertyczka lubiła otaczać się ludźmi. James nie wykazywał jednak większych chęci, by w ogóle opuszczać swój ciasny pokoik, pomijając konieczne wyjścia do pracy. Ellie wykazała się wówczas wyjątkową cierpliwością, a czasem nawet rezygnowała z wyjść, aby mu towarzyszyć. Rivers czuł wówczas wyrzuty sumienia. Chciał jej to nadrobić, ośmielał się i próbował dotrzymać przyjaciółce kroku. Minęło sporo czasu, zanim zrozumiał, że ludzie naprawdę lubili go jako Jamesa. Zdarzało się, że on również kogoś polubił. Oczywiście, jeśli nie byli to pijani, otyli mężczyźni. Takich omijał szerokim łukiem.

— To ja zmykam na górę malować. Wrócę o piętnastej — rzekł, zawijając się z dużym kubkiem czarnej, gorzkiej kawy.

Dziewczyna odprowadziła go szerokim uśmiechem. Niespełna piętnaście minut później rozległ się dzwonek do drzwi.

***
Był to jeden z tych dni, w których niezwykle trudno było mu postawić, chociażby najmniejszą kropkę na płótnie. Jego spojrzenie siłą rzeczy uciekało w stronę obrazu Achillesa, który szedł nienawistnie obrócony do niego plecami. Westchnął głośno i zamoczył pędzel w ciemnozielonej farbie.

Jedynym, co przychodziło mu do głowy był wąż - biblijny symbol zdrady i zła. Zaczął malować szkic sylwetki gada. Chciał umiejscowić go w jakimś pomieszczeniu, ale przez dłuższą chwilę nie mógł wybrać dla niego odpowiedniego miejsca. Ostatecznie stwierdził, że będzie owinięty wokół trupio białego uda. Czasem nachodziła go ochota na takie turpistyczne motywy. Odłożył pędzel do kubeczka z wodą i sięgnął po drugi, znacznie węższy. Wycisnął na paletkę odrobinkę czerwonej farby. Wymieszał ją z kroplą bieli i zaczął tworzyć zarys języka gada. Wena wracała.

Niestety, nim zdążył na dobre się wczuć, przerwał mu głośny dźwięk budzika. Była za piętnaście trzecia. Ellie prędzej zadzwoniłaby do niego, niż zapukała. Wolała mu nie przeszkadzać, gdy był natchniony. Oboje jednak bardzo szanowali swój czas i byli punktualni. Umówili się o piętnastej, więc o tej godzinie powinien do nich zejść. Włożył pędzel do kubeczka z wodą, dokładnie umył ręce i skierował się do garderoby, by znaleźć coś bardziej stosownego, niż luźny dres. Wybór padł na czarne dżinsy i cienki T-shirt w tym samym kolorze. Przed wyjściem upewnił się, czy na jego rękach i policzku nie została resztka farby. Przeczesał pospiesznie włosy i ruszył w kierunku schodów.

Nie jestem jak ojciec (Historia na bardzo złe dni)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz