☆Rozdział 1☆

3 2 1
                                    

- Ciekawe co się stanie prawda? - Zapytał blondyn uśmiechając się do mnie promiennie pokazując swoje białe jak śnieg zęby.

- A Jeżeli stanie się coś naprawdę złego? - Zapytałem. - Nie wiemy co może nas spotkać.

- Dawaj nie gadaj i bierzmy się za robotę - powiedział. - Ja stoję ty bierzesz.

- Czemu ja? Dlaczego nie ty? - Zapytałem się. Nie chciałem wyjść na cieniasa ale mam dopiero 17 lat i nie musiałem nic nikomu udowadniać, ale on.. On zasługiwał na to, aby coś mu udowodnić.

Niepewnie wyciągnąłem rękę w stronę kosy, a nieprzyjemy prąd przeszył moje ciało po styknięciu z zimnym metalem.

- Dawaj nie bądź kluska! - Dopingował mnie klepiąc po plecach jak po bębnach.

- Dobra Czekaj daj mi chwilę - Mówiłem dziwnie kiedy uderzał mnie w plecy.

Zaśmiał się cicho, ale przestał kłaniając mi się. Kochałem go. Nie jak przyjaciela. Jak kogoś z kim mógłbym się związać na wieki.

Spojrzał na mnie wytrzeszczając oczy i przeniósł swój wzrok na kosę.

Niepewnie chwyciłem ją w rękę, a na niebie zaczęła zmieniać się pogoda.

Nagle jakby Bóg jednym machnięciem ręki chciał nas ukarać za to co trzymałem w ręku.

Pioruny zaczęły bić w różnych miejscach co parę sekund wydając nieprzyjemne dla ucha dźwięki.

Kosa zaczęła wyrywać się z moich rąk jak zaczarowana, ale trzymałem ją w ręku. Nie wiedzieć czemu, ale czułem jak coś mnie opuszcza.

Lylion Krzyknął z przerażeniem, a ja ocknąłem się ze snu, w którym się znajdowałem.

Zamarłem w chwili kiedy dostrzegłem co się stało. Kosa przebiła na wylot klatkę piersiową Lyliona.

- Nie! - Krzyknąłem.

Usłyszałem świst między drzewami tak głośmy, że miałem ochotę złapać się za uszy i ochronić słuch ale moje ręce jakby przyklejone do kosy wbitej w ciało mojego przyjaciela.

- OTO TWÓJ KOSZMAR, KTÓRY BĘDZIE CI TOWARZYSZYŁ PRZEZ RESZTĘ TWOJEGO PANOWANIA - usłyszałem z góry.

Spojrzałem tam, ale nagle zaczęło padać raniąc moje oczy. Ta pustka, którą odczuwałem wcześniej. Nie czułem bicia własnego serca. Moje palce zaczęły drętwieć nagle, a płuca jakby zniknęły.

Spojrzałem na siebie, a kolana się podemną ugięły przez to co zobaczyłem.

Moje ciało, a raczej ja składałem się teraz i wyłącznie z kości. Żadna z moich rąk nie trzymała już kosy, a włosy zostały jakby przeklęte przypominając mi o moim dawnym człowieczeństwu.

Nie tym zająłem się teraz. Mam do uratowania przyjaciela. A raczej miałem. Jego dusza przyczepiona jakby do ostrza kołysała się na wietrze patrząc na mnie pusto.

- Przepraszam ja.. - chciałem coś powiedzieć, ale nic więcej  nie wyszło w moich ust.

- Nie twoja w tym wina lecz moja mój drogi przyjacielu. Ja nakłaniałem cię do wzięcia tego przedmiotu w ręce i zostałem ukarany wiecznym życiem, a to od ciebie zależy gdzie teraz mogę pójść.

Słuchałem go oniemiały. Jak on nie może być na mnie zły kiedy go właśnie zabiłem.

- Widzę, że na końcu ostrza pokazuje ci się pewna liczba. Proszę wyślij mnie tam gdzie moje miejsce - poprosił.

Z moich oczu zaczęły spływać łzy. Zacząłem płakać nad duszą osoby, która była przy mnie tak długo i nigdy się nie odwróciła.

Zrobiłem to o co prosił I wziąłem kosę do ręki przesuwając ostrze do mojego lewego oka.

Liczba 98% błyszczała się na zielono.

- Żegnaj Lylion.

- Żegnaj Jake - uśmiechnął się I zamknął oczy.

Nie wiedziałem co zrobić więc zamachnąłem się kosą do góry, a dusza mojego przyjaciela znikła w chmurach.

Liczba powoli się tarła, aż nie zamigała parę razy dając mi do zrozumienia, że dusza jest na swoim miejscu.

Jestem cholernie zawiedziony swoją postawą. Powinienem czuć smutek.. żal. Lecz nie czułem nic. Nie czułem żadnej emocji tylko pustkę.

Ciało mojego przyjaciela miało dalej otwarte oczy skierowane na mnie. Wyglądał tak jakby mnie osądzał.

Podeszłem do niego jak tylko mogłem bo moje kości nie były przyzwyczajone do zimna bo otulały się cały czas ciepłem i zamknąłem mu oczy.

Kosą wykopałem tyle ile mogłem aby zakopać go mniej więcej dwa metry pod ziemią sprawdzając czy aby na pewno mi się to nie śni.

Mroczny Sen; zagubiona dusza.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz