Rozdział 1.0 - Maddie

843 97 20
                                    

Nawet nie wiem jak opisać to zdarzenie, bo jest to tak niecodzienne zjawisko, że ciężko w nie uwierzyć. Ale tak – to się dzieje naprawdę! W moje auto uderzył z impetem karawan pogrzebowy.

– Spóźnię się na ślub Elizabeth. – W przerażeniu ukrywam twarz w dłoniach, ale szybko je zabieram, przypominając sobie o perfekcyjnym makijażu, przygotowanym specjalnie na tę okazję. Mam trzydzieści minut, by dojechać do urzędu, tymczasem obraz, który maluje się w lusterku wstecznym to poważne utrudnienie. Zanim podstawią mi samochód zastępczy, minie sporo czasu, a ja nie mogę się spóźnić. Nie dzisiaj i nie w takiej sytuacji. Cholera.

Zaczynam się śmiać w niedowierzaniu, bo to najdziwniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek mi się przydarzyła. Bo jak bardzo niezwyczajna stłuczka może mieć miejsce, jak nie ta, w której z bagażnika robi ci garaż wóz wiozący nieboszczyka?

Na samą myśl o zmarłym nieco się prostuję i otwieram szerzej oczy. Mam nadzieję, że go tam nie ma, bo nie dość, że ja się spóźnię na ślub siostry, to jeszcze zmarły na swój własny pogrzeb.

Wzdycham, zaciągam ręczny i kręcąc głową, postanawiam wysiąść z pogruchotanego volvo, by rozmówić się z kierowcą. Nie ma czasu do stracenia.

– Przepraszam – słyszę, kiedy moje stopy dotykają asfaltu.

Gdy unoszę wzrok, zauważam kierowcę, który z przerażeniem wymalowanym na zmęczonej twarzy podchodzi do mnie i szybko obrzuca spojrzeniem całą moją sylwetkę. – Nic się pani nie stało? To przez te światła. – Wskazuje dłonią sygnalizator świetlny, znajdujący się tuż przed nami. – Ustawili niedawno to cholerstwo w środku lasu, jakby komuś tu było potrzebne, a ja zamyśliłem się i z przyzwyczajenia jechałem prosto.

Oddycham głęboko kilka razy, by uspokoić moje rozdygotanie i przez moment spoglądam przed siebie, na proste skrzyżowanie w lesie, na którym faktycznie światła są zbędne. Gdyby nie to czerwone, które włącza się automatycznie, przejechałabym, i nic nikomu by się nie stało. A teraz stoję sama w środku lasu, w górach, gdzie jest mnóstwo wilków, węży, dwie osoby żywe, i cholera wie, kto jeszcze.

– Pewnie bardziej chodzi o hamowanie prędkości na ulicy. A u pana wszystko w porządku?

Spoglądam na niego, zauważając, że także jest wyprowadzony z równowagi, po czym postanawiam w końcu wysiąść. A gdy staję, czuję jak nogi trzęsą mi się ze strachu. Niestety, chociaż nie wydarzyło się nic bardzo poważnego i jesteśmy cali, moje ciało najwidoczniej doznało jakiegoś szoku.

Mężczyzna spogląda w tył, najpierw na pogniecioną maskę, następnie dalej, na pękniętą szybę.

– Tak, tak. Ale...

– A w aucie jest ktoś jeszcze? – pytam szybko, bo mina na jego twarzy wyraża zmartwienie.

Mężczyzna szybko domyśla się, o co pytam, bo uśmiecha się lekko.

– Na szczęście jestem sam. Jadę do prosektorium po żonę naszego burmistrza. To straszne, że tak młoda kobieta zmarła i to tak nagle. Miała niewiele ponad trzydzieści lat. Wszyscy bardzo to przeżywają, to było takie wspaniałe małżeństwo. Całe życie przed nimi.

Obserwuję starszego pana, widząc jego zmartwienie. Nie mam jednak czasu na rozprawianie o obcych ludziach i ich tragediach. Nawet ich nie znam i chociaż nikomu nie życzę nigdy źle, to teraz nie pora na plotkowanie.

– Straszna historia – wzdycham, po czym unoszę dłoń, by poprawić zabłąkane kosmyki. – Ale wróćmy do naszego problemu. Ma pan jakiś pomysł, co teraz? Muszę być za chwilę w urzędzie, jestem świadkową na ślubie siostry. Nie mam czasu na to, żeby czekać na pomoc drogową. Muszę jechać natychmiast dalej.

– Podrzuciłbym panią, ale sama pani widzi, że moje auto jest w nie najlepszym stanie. Dalej nie pojadę. Proponuję spisać oświadczenie, bo skoro nic się nikomu nie stało, to bez sensu żeby wzywać policję. Szkodę pokryje ubezpieczyciel. Będzie najszybciej. Potem będzie pani mogła po kogoś zadzwonić, żeby odprowadzić auto do jakiegoś warsztatu.

Zaczynam się coraz bardziej denerwować. Stoimy w lesie, gdzie cisza przerywana śpiewem ptaków staje się coraz bardziej złowieszcza. I nie mam pojęcia co zrobić. Wszyscy moi bliscy są w drodze na rodzinną uroczystość, więc nikt mi nie pomoże.

– Dobrze, spiszmy to oświadczenie, a ja w międzyczasie wezwę taksówkę. Czy jeżeli zostawię auto na poboczu, nikt się do niego nie doczepi?

Spojrzenie, jakim obdarza mnie mój rozmówca, jasno wyraża, że to beznadziejny pomysł.

– Pani nie jest stąd, prawda?

– Nie – odpowiadam. – Moja siostra poznała tutaj swojego przyszłego męża.

– Bo widzi pani, tutaj nie mamy taksówek.

Unoszę brwi w zaskoczeniu.

– Żadnego ubera?

To niemożliwe, żeby nie było taksówek. To przecież miasteczko. Małe, ale nadal – miasto!

– Żadnego – odpowiada z pewnością.

Robię coraz większe oczy i parskam w niedowierzaniu śmiechem.

– No to zostawię auto na poboczu i pójdę na nogach. Nie mam wyjścia.

– To nie jest dobry pomysł. W tych rejonach przez drogę często przechodzą niedźwiedzie. Widzi pani to oznaczenie?

Spoglądam w kierunku wskazanym przez jego palec. Tabliczka z narysowanym zwierzęciem stoi tuż obok szosy, jakby nagle tam wyrosła. Daję zakład, że wcześniej jej nie było. Od razu robi mi się jeszcze mniej przyjemnie. Nie wiem, co strzeliło Elizabeth do głowy, żeby się tu przeprowadzać. Tu jest zwyczajnie niebezpiecznie.

– Może zatrzymamy kogoś, gdy będzie przejeżdżał i panią zabierze.

Czuję czystą mieszankę strachu, poirytowania i mnóstwa innych emocji, których nazwać nie potrafię. Wiem za to, że jestem coraz bardziej wściekła. Cenny czas upływa a ja jestem na odludzi, w środku gór, lasu i mam poważny problem.

– I wydaje się panu, że wsiądę z obcym człowiekiem do auta? Nie wiem, co gorsze – czy dać się zgwałcić, czy zjeść.

– Niech pani nie panikuje. Zaraz coś wymyślimy. 

Zapomniane sercaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz