Nie żałuję wielu rzeczy w moim życiu, mimo że mam na swoim koncie wiele aktów o wątpliwym fundamencie moralnym.
Można by wymienić tutaj chociażby wspomniane wcześniej wzięcie babci Dejaniry do antykwariatu (mimo że przed wejściem uraczyła mnie słowami: „Dziecko, otwierasz właśnie wrota do piekieł!”) czy urządzanie najgorszych prima aprilis, jakie możecie sobie wyobrazić.
Wystarczy powiedzieć, że moi rodzice do dzisiaj zamykają się na klucz w sypialni w noc poprzedzającą prima aprilis oraz następną, co najmniej jakby bali się, że jeżeli nie odbębnią stosownego rytuału, to wstąpi w nich zły demon.
Co właściwie nie było to dalekie od prawdy. Przez wiele lat w tę noc do rodziców wpraszał się taki niezrównoważony demon. Ze złapanymi w demoniczne łapska konikami polnymi czy ćmami albo tubą czerwonej farby, którą mazał potem ściany, pościel czy twarze niczego nieświadomych ofiar.
Cóż, byłam wkurzającym dzieckiem.
Inne akty świadczące o moich moralnych upadkach:
1) Wybuchnęłam śmiechem w kościele na pogrzebie kuzyna mojej mamy, bo miałam wrażenie, że prezentujemy się jak zlot rodziny Addamsów w wersji rozszerzonej.
2) Pyskowałam nauczycielom, kiedy tylko mogłam.
3) Nie mówiłam sąsiadom „Dzień dobry” – tak, to niewątpliwie największe moje przewinienie. Gdybym kogoś zamordowała, pokiwaliby głowami i powiedzieli: „Nigdy nie mówiła nam «Dzień dobry» na klatce schodowej. Można się było spodziewać, że tak naprawdę hoduje farmę trupów w ogrodzie”
Niczego z tego nie żałuję.
Za to teraz, kiedy stoję przed żelazną bramą cmentarza, wychodząc na spotkanie z Adrenalinowym Ćpunem, żałuję, tak bardzo żałuję, że tuż przed wyjściem obejrzałam z Kornelą i Esterą Love, Rosie.
Żeby było jasne: kocham Love, Rosie. To najlepsza komedia romantyczna, jaką kiedykolwiek widziałam. Koncepcja, że laska schodzi się w wieku pięćdziesięciu lat (w wersji książkowej) ze swoim najlepszym przyjacielem sprawia, że od razu zaczynam analizować wszystkich swoich kolegów z dzieciństwa i zastanawiać się, gdzie są teraz.
No ej, bo kto wie, może któryś z nich będzie niedługo studiował na Harwardzie i wyspecjalizuje się w kardiologii? A potem wróci po mnie, żeby wyznać, że już w dzieciństwie zapałał do mnie niewinnym, czystym uczuciem, które kiełkowało aż do teraz i nie mógłby umrzeć z myślą, że mi tego nie powiedział?
Tylko że trudno trwać w takiej fantazji:
a) tuż po zerwaniu (połączonym z wiązką wyrzutów, co do których podejrzewasz, że mogły być odrobinkę prawdziwe);
b) stojąc przed bramą cmentarza ze świadomością, że kopiesz sobie własny grób. Czyli idziesz na randkę nie z najlepszym przyjacielem z dzieciństwa o najczystszych możliwych intencjach, tylko z jego przeciwieństwem: z adrenalinowym pojebem z Tindera.
Szczerze mówiąc, nie przyszłabym tu, gdyby nie Kornela, która cieszy się za nas dwie. Aktualnie stoi jakieś dziesięć metrów ode mnie i udaje, że ogląda sztuczne chryzantemy i znicze w kształcie karłowatych serduszek. Estera też wprosiła się na tę imprezę, mimo że nie ma pojęcia o moim blogu i Książętach.
Wcale nie wyglądają podejrzanie, patrząc co pięć sekund w moją stronę. Wcale.
Wzdycham i przekraczam bramę cmentarza, drapiąc się po łokciu i czując się co najmniej, jakbym przechodziła przez wrota do Piekła Dantego albo wchodziła z babcią do antykwariatu. Naprawdę dziwne, że na żelaznych wrotach nie wywiesili tabliczki z napisem „Strzeżcie się wy wszyscy, którzy tu wchodzicie”, czy jak to tam leciało.
CZYTASZ
Na białym kuniu
RomanceKsiążęta z Tindera, czyli seria wpisów prowadzona przez osiemnastoletnią Oliwię (kryjącą się pod pseudonimem: Bohema Artystyczna), powraca! Oliwia nienawidzi być odrzucana. Znacznie lepiej wychodzi jej bycie tą odrzucającą. Może dla zabawy, a może...