Niektórzy ludzie żyją w mieszkaniach o wielkości schowka na mopy, tak jak na przykład Kornela. Laska ledwo mieści się w swoich dwudziestu metrach kwadratowych wraz ze stadem ikeowych świń.
Inni żyją w kamienicach opętanych przez stado Borutów oraz ich dzikich roślin. A Lany żyją w zamczyskach.
I to nie jest hiperbola.
Geneza Zamczyska, czyli skąd hajs na to wszystko?
Ojciec Lany ma firmę budowlaną połączoną w dziwny sposób z gastro o nazwie KąsTrukcje, która co roku sponsorowała festyn szkolny, kiedy byłyśmy w podstawówce. Wracałam do domu z naręczem żółtych długopisów, notesików, naklejek, pendrive'ów i magnesów z Kąskiem, czyli maskotką KąsTrukcji – komiksowym bobrem w niebieskim kasku i roboczych ubraniach z młotkiem oraz kawałkiem pizzy hawajskiej w pogotowiu.
Pewnie trzyma tę hawajską jako zamiennik waterboardingu wobec niesubordynowanych pracowników. Nadal nie jestem pewna, czy firma Kęsego robi catering dla budowlańców, buduje lokale gastronomiczne czy coś zupełnie innego. KąsTrukcje to totalna enigma.
Powyższy dualizm zawsze mnie przerażał i powtarzałam wielokrotnie Lanie, że hej, jeżeli przerwiesz posiłek szalonemu bobrowi, zatłucze cię młotkiem. Lana śmiała się, że pewnie ojciec wzorował się na sobie przy projektowaniu Kąska, bo „nawet podobnie mu z oczu patrzy".
Czyli jak?
„Tak, jakby miał wściekliznę."
Nie zaprzeczam, bo zjadłam w Zamczysku parę najbardziej niezręcznych obiadokolacji w moim życiu. Szczękościsk, jakiego dostawałam w obecności jej ojca to wystarczający dowód na to, że Lana od dziecka miała wszelkie podstawy do stania się osobą, którą jest teraz, czyli niezrównoważoną emocjonalnie księżniczką z daddy issues. Ojciec, który ma zaskakująco wiele wspólnego z Trumpem (pomarańczową twarz, podobnie zaczesane blond włosy, masę hajsu i narcystyczne zapędy) to doskonały grunt do rozkwitnięcia późniejszych zaburzeń.
Ale nie chcę za dużo o tym myśleć, bo jeszcze zacznę ją usprawiedliwiać i jej współczuć, a gdy tylko tak się stanie, gdy tylko zmięknę, ona wbije mi szpilę ze swojego perfekcyjnego koczka w sam środek mojego odsłoniętego serca.
Zamczysko Lany o murach z piaskowca rozciąga się na dobre kilkadziesiąt metrów. Gotyckie wieżyczki po bokach pną się do góry, jakby miały rozerwać czerwono-złoto-zielone witraże, które w nocy, niepodświetlone, nabierają mrocznego charakteru. Przed domostwem rozciąga się – nie żartuję – most zwodzony, pod którym płynie rzeczka, co prawda bardzo skromna przez letnie susze.
Jednak niech już sobie będzie skromna. Gorzej byłoby, gdyby pan Kęsy jeszcze bardziej zainspirował się średniowiecznymi zwyczajami i stwierdził, że równie dobrze może wylewać do rzeki szambo przez wykusz. Wątpię, żeby to było legalne, ale ludzie tacy jak Kęsy traktują prawo jak podnóżek do swoich śmierdzących pieniędzmi stóp.
– Jak muzeum, co nie? – Artur drapie się po głowie, a potem oferuje mi ramię, na którym chętnie się wspieram. Robi mi się sucho w gardle i drżą mi palce. Najchętniej uciekłabym w tym momencie na którąś z rosnących nieopodal sosen.
Podchodzimy do szerokiej, dębowej kładki z dekoracyjnymi łańcuchami po bokach. Tak naprawdę most w ogóle się nie podnosi, to takie szmery bajery. Wystarczy, że zamczysko otacza z zewnątrz wielki mur i budka parkingowego, który dzwoni do biura Kęsego i pyta, czy wpuścić do środka tego, kto aktualnie stoi przed bramą. Nas pytał o hasło.
Przechodzimy przez most do potężnej bramy z metalowymi okuciami. Artur łomocze w nią kołatką trzy razy, a ja naciskam guzik tuż obok bramy, uśmiechając się do niego promiennie.
CZYTASZ
Na białym kuniu
RomanceKsiążęta z Tindera, czyli seria wpisów prowadzona przez osiemnastoletnią Oliwię (kryjącą się pod pseudonimem: Bohema Artystyczna), powraca! Oliwia nienawidzi być odrzucana. Znacznie lepiej wychodzi jej bycie tą odrzucającą. Może dla zabawy, a może...