6. Dziady i inne książątka

17 3 30
                                    

– Hej! Skąd ten głupawy uśmiech? – Kornela unosi brew, nadal dźgając mnie w bok palcem. Wcześniej dobitnie dała mi do zrozumienia, że „mam już iść na Dziady, bo jej wewnętrzne piromańskie dziecko CHCE ZOBACZYĆ JAK ZDJĘCIE MIKOŁAJA PŁONIE”.

– Powiedz, że to nie przez gościa z cmentarza – mówi Estera. – On wyglądał co najmniej jak... Surfer z Malibu! – wzdryga się, przez co na jej szyi brzęczy milion krzyży, pentagramów i kryształów oczyszczających. Z okazji Dziadów podkręciła swój gothic look na maksa.

Chowam telefon do kieszeni i wzruszam ramionami.

– Wcale się nie uśmiecham. – Próbuję powstrzymać podjeżdżające do góry kąciki ust. No dobra, może i się uśmiecham, ale to tylko dlatego, że zwyciężyłam, to znaczy usunęłam fragmenty wpisów, w których jechałam po ludziach ze szkoły (a szkoda, bo niektóre były naprawdę dobre).

Parę z nich oczywiście zostawiłam, bo co mnie obchodzi, czy Lana przeczyta o sobie? Albo Mikołaj? Nawet dobrze by było, żeby przeczytali te wpisy, może dzięki temu zastanowiliby się przed palnięciem kolejnej głupoty.

Tak czy inaczej większość wpisów usunęłam i napisałam Arturowi, że wygrałam i że nie ma opcji, żebym mu pomogła.

Oczywiście, zakładając, że nie zrobił screenów, co jest raczej wątpliwe, biorąc pod uwagę skalę makiawelizmu, w której bije wszystkich na głowę.

Jednak na razie chcę myśleć, że wygrałam. I właśnie dlatego się uśmiecham, a nie z powodu wspomnienia tego szalonego człowieka. Też mi surfer z Malibu.

Artur jeszcze nie odczytał mojej wiadomości. Zatkało go czy co?  Przecież jeszcze przed chwilą pisał komentarze na moim blogu.

I co? Jak smakuje porażka? Jak... Niedogotowane ratatouille, którym chciałeś się zachwycać, a okazało się w połowie surowe?

– Kamil! – woła Kornela wgłąb korytarza. Przez to, że ściany wyłożyliśmy tapetą w tropikalne liście, moja przyjaciółka wygląda, jakby wywoływała dzikiego gada ukrytego w otchłani dżungli. – Idziesz z nami?

– Już lecę! – woła mój brat. Szczerze mówiąc, dziwię się, że znalazł znowu czas, ale jego łaska oznacza, że jest to wydarzenie równie doniosłe co spontaniczne malowanie włosów na różowo, a to już coś.

Kamil wychodzi z pokoju, niosąc na rękach Wąsika. Trzyma go pod tuż pod przednimi łapkami tak, że reszta ciała kota bezwładnie zwisa. Wąsik patrzy na mnie osłupiały.

– To nasza ofiara całopalna – mówi Kamil, na co Estera od razu zabiera z jego rąk zwierzaka, który dramatycznie miauczy. Przekręca się, a potem wczepia pazurkami w jej bluzkę, wplątując się przy okazji pomiędzy błyszczącą biżuterię. Jakby się zastanowić, Wąsik pasuje do jej stylówy. Z tym swoim lśniącym, czarnym futerkiem wygląda jak wielka brosza.

– To co, wszyscy gotowi? – pytam, rozglądając się po korytarzu, jakbym oczekiwała, że z pieczary Kamila wyłoni się zapomniana mara i, czołgając się po ziemi, wyskrzeczy w naszą stronę: „Jeszcze ja! Jeszcze ja!”

Nie żebym miała się takiej marze dziwić. Dziady to w tych czasach rzadko spotykana impreza, dostępna jedynie elitom z zaświatów. Na miejscu duchów pchałabym się na nie rękami i nogami, przybierając przy tym takie pozycje, jakbym nie miała stawów. Albo jakby mnie coś opętało.

– Też chcę! – Słyszę zza pleców, więc się odwracam, ale zamiast mary, widzę Bobasa, który wcina berlinkę. Patrzy na mnie z dołu z determinacją, do której zdolni są tylko autorytarni przywódcy i trzyletnie dzieci. No jak takiemu powiedzieć „nie”, ja się pytam? Znaczy autorytarnemu przywódcy to akurat z chęcią bym napluła w twarz, ale trzyletnie dzieci to zupełnie inna kategoria.

Na białym kuniuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz