Przez dwa następne tygodnie sprawdzam codziennie, czy Adrenalinowy Ćpun przypadkiem mi nie odpisał, potwierdzając przy tym moje zwycięstwo. Prawie że ciągle to odświeżam aplikację, to rzucam okiem na komentarze i czat prywatny na blogu, ale nic. Facet jakby zapadł się pod ziemię.
W międzyczasie publikuję dwa wpisy o książętach i raz po raz wzdycham nad telefonem, jakbym miała tym wzdychaniem wywołać Artura jak dżina z lampy. Potrzebuję domknięcia tej sytuacji. Niepewność mnie dobija.
– Kochaniutka – mówi w końcu Kornela, kiedy na geografii prawie walę głową w blat na widok kolejnych pytań o migracje ludności z miast na wieś – jesteś uzależniona.
A że mówi to Kornela, cesarzowa instagramowego shitpostu, myślę, że mam poważny powód do niepokoju.
Wreszcie nadchodzi ten historyczny moment i Artur się odzywa. Oczywiście w najbardziej nieodpowiednim momencie: kiedy próbuję zapomnieć o wszelkich stresorach (w formie Adrenalinowych Ćpunów), relaksując się w obłoczkach piany zanurzona w ciepłym blasku świec Rose Scent. Co prawda świece zamiast róży w zapachu przypominają bardziej topiony plastik, ale nie narzekam. Brzdąkam sobie przy tym nawet Riptide na ukulele. Cudowne pozory relaksu, które dają chwilowe złudzenie braku problemów i neurotyczności.
A ten palant ma czelność mi tę parę minut pozorów przerywać!
Ach i jeszcze sposób, w jaki ujmuje całą sytuację! Coś pięknego! Aż prycham. Najchętniej wrzuciłabym teraz ten telefon do wanny, niech tonie razem z nadziejami Adrenalinowego Ćpuna.
„Jutro 21.00. Impreza halloweenowa u Laury. Zdobyłem hasło. Tematyka to Dark Academia, więc odwal jakąś niezłą stylówę. Przyjadę po ciebie. Do zobaczenia:)”
Te suche, krótkie zdania przedstawione w taki sposób, jakby nie podlegały żadnym sprzeciwom! Ta niby-miła analogowa emotka!
Gdyby ten imbecyl był w zasięgu mojego ukulele, oberwałby nim teraz w potylicę. To znaczy najpierw podniosłabym je z łazienkowej posadzki, bo na chwilę je tam postawiłam, żeby go przypadkiem nie utopić.
Co za typ! Nic sobie nie zrobił z wiadomości o mojej wygranej, dosłownie nic! Zupełnie ją zignorował, a teraz wysyła mi wskazówki, jakbym była jego... No może nie niewolnicą, ale wyzyskiwaną korposzczurzycą, która nie potrafi odmówić swojemu szefowi, więc angażuje się w dziwne questy, które ten szaleniec sobie wymyśla.
„You have no power here” - odpisuję, mimo że pewnie zaraz wyskoczy mi z naręczem świeżutkich albo nieco mniej świeżutkich screenów, ale on odpisuje:
„Jeśli pasujesz, to daj znać. Znajdę kogoś innego”
Zatrzymuję przygotowane do konfrontacji i wyzwisk kciuki nad touchpadem. Zaraz, że co? Szykowałam się na wojnę – na zajadłą bitwę, w której walczyłabym całą sobą, bez wahania wczepiając się w jego psychikę pazurami, a on mi tutaj nagle zgrywa Gandhiego, który w najlepsze uprawia sobie pacyfizm, medytując na stołku? Coś mi tutaj nie styka. Czy to jakaś nowa technika manipulacji, korzysta z huśtawki emocjonalnej, czy jak?
„Wiem, dlaczego już się nie przyjaźnicie”, dodaje, a ja marszczę brwi, bo ten człowiek ma stanowczo zbyt dobrą wtykę. Albo umiejętności stalkerskie godne Joe'a Goldberga z „Ty”. Brr, strach pomyśleć, czym mógłby mnie szantażować, gdyby dokopał się do mojego starego GG.
Odkładam telefon na stojący przy wannie taboret, a potem lepię sobie brodę z piany, chyba licząc na to, że razem z nią wstąpi we mnie duch Sokratesa, który powie mi, jak należy w takiej sytuacji postąpić.
Ale i bez filozoficznego szeptu oraz listy „za” i „przeciw” wiem, że mogę podjąć tylko jedną decyzję. Bez względu na to, czy jest ona słuszna, czy nie. Irracjonalną decyzję, bo najchętniej zabiłabym Artura gołymi rękami i bardzo możliwe, że będę jej żałować.
CZYTASZ
Na białym kuniu
RomansKsiążęta z Tindera, czyli seria wpisów prowadzona przez osiemnastoletnią Oliwię (kryjącą się pod pseudonimem: Bohema Artystyczna), powraca! Oliwia nienawidzi być odrzucana. Znacznie lepiej wychodzi jej bycie tą odrzucającą. Może dla zabawy, a może...