Rozdział 4: Co się dzieje?

60 10 5
                                    

Liderzy sekt Lan, Jin i Jiang już z oddali słyszeli krzyki. Nie byli w stanie rozróżnić słów, ale Lan Xichen był pewien, że głos należy do jego młodszego brata. To, co ujrzeli kilka chwil później, miało na długo zapaść im w pamięć.

Króliki stłoczyły się wokół drzewa. Między nimi leżała Wróżka. Skomlała cicho, wodząc spojrzeniem za Xie Lianem. Mężczyzna próbował coś powiedzieć, ale Luo Binghe ciągle mu przerywał. Widok Bichena w rękach Wei Wuxiana był niecodzienny, jako że wciąż uparcie odmawiał noszenia własnego miecza, woląc skupić się na rozwijaniu technik muzycznych.

Widok wściekle wymachującego Suibianem Lan Wangjiego też należał do tych z kategorii „niemożliwe". Miecz wciąż tkwił w pochwie i Luo Binghe co chwilę przystawał, by spróbować go wyszarpnąć. Xie Lian próbował wtedy mówić, ale sam dźwięk jego głosu wystarczył, by drugi mężczyzna wznowił atak.

– Wangji! Paniczu Wei!

Lan Xichen zapomniał na chwilę o zamianie i ruszył, by rozdzielić dwójkę. Jiang Cheng zatrzymał go, łapiąc za ramię. Gdy mężczyzna spojrzał na niego zaskoczony, ten go puścił i dotknął pierścienia na palcu.

Kilka sekund później Luo Binghe i Xie Lian leżeli na ziemi. Ich plecy przeszywał ból. Gdy podnieśli głowy, by sprawdzić, czym dostali, ujrzeli Jiang Chenga z świecącym fioletem biczem. Patrzył na nich krytycznie.

– Co wy wyprawiacie? – syknął i rozejrzał się wokół. – Gdzie Wen Ning i juniorzy?

– Nie żyją – warknął Luo Binghe.

Liderów zmroziło. Jiang Chengowi przeszło przez myśl, że w końcu ostatni skundleni Wenowie przestali zaśmiecać ziemię, po której chodził i truć powietrze, którym oddychał. Szybko się jednak za to skrytykował. Wiele zawdzięczał Wen Ningowi i właściwie polubił Lan Sizhuia. Nawet Wei Wuxian wytknął mu nie tak dawno, że ostatnio coraz łagodniej odnosi się do Upiornego Generała.

– O czym ty mówisz? – spytał głucho Jin Ling. – Jak to „nie żyją"?

– Normalnie! Otruł ich! – Luo Binghe wściekle machnął w stronę Xie Liana.

– Nikt nie umarł! – zaprotestował Xie Lian. – Od mojego jedzenia jeszcze nigdy nikt nie umarł!

– Jeszcze? – sapnął. – To po co oferowałeś, że zrobisz obiad? Musiałeś wiedzieć, że to się tak skończy! Czegoś ty tam dodał?!

– To tylko woda, warzywa i trochę przypraw!

W tym momencie rozległ się słaby głos:

– Wody...

– Sizhui! – zawołał Lan Xichen.

– Lan Sizhui! – zawtórował mu z ulgą Jin Ling.

Obaj pobiegli w kierunku głosu.

Juniorzy wciąż leżeli przy stole. Zielonkawy odcień skóry Lan Sizhuia trochę zbladł, ale nadal marnie wyglądał. Był jednak przytomny i wyciągał drżącą dłoń. Lan Xichen nalał trochę wody do kubka, pomógł usiąść bratankowi i podał mu napój. Chłopak szybko go pochłonął i odetchnął z ulgą.

W tym czasie Jin Ling sprawdził stan Lan Jingyiego. Był trupioblady, ale wciąż oddychał i mamrotał pod nosem coś, co brzmiało jak: „seniorze Wei, już nigdy nie będę narzekał na twoje jedzenie".

– Obaj żyją – zawołał Jin Ling do wuja.

Jiang Cheng rozluźnił ramiona i znów się rozejrzał.

– Wen Ning!

– Tutaj, liderze sekty Jiang – usłyszał z góry.

Zadarł głowę i spojrzał w koronę drzewa. Wen Ning wisiał do góry nogami, obwiązany jakimś wąskim, białym materiałem i czerwonym sznurem.

Zamiana ciałOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz