rozdział czternasty

32 1 0
                                    


*Chuuya*

Gdzie jest to monstrum, które Akutagawa miał zabić ostatnim razem?

Czemu Dazai się tak wlecze...

- Dazai, rusz się tak, jakbyś wybierał się na popełnienie podwójnego samobój-

Odwróciłem się tak szybko, jak usłyszałem nieznośnie głośny dźwięk, niepasujący do otoczenia skądinąd eleganckich mafijnych korytarzy.

- Dazai! - krzyknąłem, ale od razu odwróciłem się w stronę, z której nastąpił atak. A więc znaleźliśmy Goncharova. Podbiegłem do maniaka samobójstw, by sprawdzić, czy pozostał przy zmysłach, ale szybko uśmiechnął się do mnie, cały zadowolony z siebie. W ręce trzymał grubą metalową blachę, która cała skrzywiła się od ataku Goncharova.

Tego to nic nie zabije...

Chwila chwila, jakim cudem Goncharov może posyłać na nas ataki z ziemi, będąc na 8 piętrze... Ah, wszystko jasne.

- Tch. Mówiłem szefowi, by nie hodował tu swoich co najmniej wątpliwych roślin.

Na 8 piętrze faktycznie znajdowała się ogromna szklarnia, dopuszczająca do dziwnych kwiatów i ziół tyle światła, ile się dało. Szef nigdy nie zdradził, do czego miałyby być mu potrzebne, choć plotkowano, że nie wyszedł z nawyków zawodowych z czasów, gdy zajmował się leczeniem. Cała "podłoga" szklarni stworzona została z ziemi znajdującej się w każdym przeciętnym zakątku Yokohamy. Postawienie Goncharova jako strażnika na tym piętrze faktycznie było niegłupim pomysłem. Z drugiej strony, nie można było wykluczyć, że monstrum ma zamiar przypuścić ataki wychodzące również z samych fundamentów budynku, co byłoby najmniej mile widzianą sytuacją. 

- Dazai.

- Hm, Chuuya?

- Nie zamierzam dać mu zburzyć tego budynku. Moja szafa jest pełna najnowszych kapeluszy. Wiesz, co robić. Po prostu nie daj się zabić. Nie zamierzam popełniać z tobą podwójnego samobójstwa - puściłem do niego oko, na co on skinął głową z zadowoleniem wypisanym na twarzy. 

Zrzuciłem z dłoni czarne rękawiczki. Krwista czerwień oplątała moje ramiona i wspinała się po moim ciele. Poczułem, że tracę kontrolę i świadomość. Z każdym krokiem roztrzaskiwałem drewnianą podłogę (cóż, przynajmniej miałem pewność, że moja szafa z kapeluszami nie znajduje się pod tym korytarzem), rozpoczynając bieg w kierunku samego Goncharova, skrytego wśród ziemistych skał powstałych z jego daru. 

Idiota nie ma najmniejszych szans

*Dazai*

Nie ma najmniejszych szans - pomyślałem, uśmiechając się na samą myśl, czego Chuuya zaraz dokona.

Zanim Chuuya dobrał się do samego Goncharova, nie odpuścił sobie zabawy z grawitacją. Ciskał kulami swego daru w każdą stronę, oszczędził jedynie ścianę, pod którą siedziałem (choć nie wiem, czy z dbałości o mnie, czy raczej z przypadku). Wkrótce wszystkie pomieszczenia znajdujące się za drzwiami w korytarzu zostały całkowicie odkryte, gdy ściany je rozdzielające legły w gruzach. "Forteca" Goncharova oczywiście również nie pozostawała oszczędzona, choć akurat ona wciąż się odnawiała, co wprowadzało Chuuyę w jeszcze większą furię. 

Gdy poczuliśmy wstrząs w podłodze, nie będący wywołanym przez Chuuyę, krzyknąłem, licząc, że dojdą do niego moje słowa:

- Chuuya! Szybko, uderz go w samym środku, jak Lovecrafta!

Słysząc to, partner na chwilę zatrzymał się wśród swojego szału, po czym dosłownie wystrzelił w stronę serca "fortecy". Choć miałem nieco ograniczony widok na dokonania Chuuyi, domyśliłem się, że czaszka Goncharova została doszczętnie zniszczona pod siłą ostatecznego ciosu króla grawitacji. Goncharov, pozbawiony przytomności (bądź życia) wyleciał bezwiednie przez wysokie szyby, a raczej to, co z nich zostało po furii Chuuyi. Gdy partner podniósł ramię w celu kontynuowania swojej szaleńczej działalności, zanim mógł się obejrzeć, moja dłoń wylądowała na jego ramieniu. Zastygł w miejscu, wmurowany w podłogę, spojrzał na mnie, po czym poleciał w moje ramiona. Podniosłem włosy z jego czoła, by sprawdzić, w jakim jest stanie, nie dziwiąc się, gdy zobaczyłem oznaki głębokiego snu. 

- Ah Chuuya - powiedziałem właściwie sam do siebie, zabierając jego kapelusz i zakładając go na swoją głowę. Podniosłem nieprzytomne ciało przyjaciela i założyłem sobie jego ramię na szyję dla ewentualnej podpory. Szczęśliwie nie przybrał zbyt wiele masy przez te kilka lat...

Wycofałem się w stronę schodów, kierując się do miejsca, w którym oboje mogliśmy zaznać nieco spokoju.

*Ranpo*

Do tej pory zręcznie udawało mi się zatrzymać Yosano na miejscu, opowiadając jej o historiach, które regularnie przygotowywał dla mnie Poe. Śmialiśmy się do rozpuku, komentując wykorzystane przez niego motywy, często w zbyt oczywisty sposób próbujące mnie zwieść. Miałem właśnie zacząć opowieść o kolejnej historii, którą dla mnie planował, gdy usłyszeliśmy głośny okrzyk bólu dochodzący gdzieś z głównego korytarza na parterze. Spojrzałem na Yosano, która w ułamku sekundy wybiegła z pokoju w kierunku, z którego dochodził krzyk. To tyle z mojej udanej misji.

Wstałem, by jak najszybciej opuścić ten pokój, w którym nie chciałem zostać sam. W następnej chwili nie mogłem już na to narzekać. Mój wzrok napotkał zdeterminowane oczy któregoś z nieobdarzonych przydupasów Fyodora. Westchnąłem.

- Mogę zadać ci jedno pytanie? Po co ci ta robota?

Spojrzał na mnie, z wściekłością wypisaną na twarzy. Może nie warto było go denerwować, ale unikanie tego nie leżało w mojej naturze.

- Coś z tego masz, hm? Wiesz, że Fyodor ma was wszystkich gdzieś? Co ci zagwarantował? Bezpieczeństwo dla rodziny, co? Nic bardziej śmiesznego-

Wystrzał. Zrobiłem unik, lecz nie na tyle szybki, by cios w ogóle mnie nie dosięgnął. Kula przebiła moje ramię, odrzucając ciało do tyłu. By nie przewrócić się w tył, co odjęłoby mi jakiekolwiek szanse, opadłem na kolana, zaciskając zęby z przeszywającego bólu. Rzadko zdarzało się, bym czegoś nie przewidział i musiał znosić takie cierpienie, które dla innych członków agencji było niczym ponad codziennością.

Poczułem zimno metalu na czole. Powoli spoglądając w górę, widziałem lufę przyciśniętą do czaszki. 

Ale czy miałem się czego bać? Przecież dokładnie za trzy sekundy...

...ktoś złapał za mój kaptur, odpychając mnie na drugi koniec pomieszczenia.

- Nigdy więcej nie próbuj mnie irytować, jeśli dotyczy to moich ludzi.

Szybki zamach ostrza. Upadek oprawcy. Trysk krwi. I ciepłe spojrzenie szarobłękitnych oczu.

- Doliczam to do sytuacji, w których trzeba cię było ratować - powiedział Fukuzawa, zgrywając zimnego - Chodź, zabierzemy Moriego i-

Zanim zdążył dokończyć zdanie, rzuciłem się na niego, by wyrazić swoją wdzięczność. Nie widziałem jego twarzy, gdyż górował nade mną ze swoim wzrostem, wiedziałem jednak, że jego spojrzenie nie jest już tak chłodne, jak zwykle.

- Dziękuję, Fukuzawa-san.

Fukuzawa odsunął się na krok, by spojrzeć na moją ranę, która splamiła już znaczną część rękawów mojego ubrania. Oderwał kawałek materiału ze swojego stroju, oplatając nim moje ramię.

- Powinno wystarczyć na chwilę, zanim spotkamy się z Morim i Yosano. Złap się mojego ramienia, idziemy.

I tak właśnie Fukuzawa po raz kolejny zatrzymał świat, by uratować mnie, Ranpo.



od autorki:

Mam nadzieję, że pomimo długiej przerwy czasowej, wciąż jestem w stanie Was zaciekawić dalszym ciągiem tej opowieści:)).

bungou stray dogs: atak na obdarzonychOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz