Rozdział 3

87 14 7
                                    

Tak jak podejrzewała, weekend spędzony w pracy był prawdziwym koszmarem.

W sobotę z trudem w ogóle wstała z łóżka, była obolała jakby przejechał po niej czołg. Ramiona i plecy odmawiały jej posłuszeństwa przy najprostszej czynności, prawą dłonią mogła ruszać tylko w ograniczonym zakresie. Nie mówiąc już o tym, że po takiej ilości nerwów i stresu te pięć godzin snu nie dały jej nawet namiastki odpoczynku, więc obudziła się ledwo żywa.

Jakby tego było mało, nie zdążyła nawet napić się kawy zanim musiała wychodzić. Cały wolny czas jaki miała zaplanowany na śniadanie i kawę poświęciła na gapienie się w lustro i próby przekonania samej siebie, że nie wygląda aż tak źle.

Na jej policzku pojawił się paskudny, czerwono-fioletowy siniak, który w połączeniu z pękniętą wargą i dramatycznie przekrwionymi ze zmęczenia oczami tworzył makabryczny obraz nędzy i rozpaczy. I o ile z siniakiem udało jej się wygrać, zakrywając go nieprzyzwoitą ilością kosmetyków, o tyle z resztą nie miała zbyt dużego pola do popisu.

Na jej nadgarstkach pojawiły się podobne ślady, ale to akurat był jej najmniejszy problem. Bluza załatwiała sprawę, a w pracy i tak nosiła koszulę z długim rękawem.

Bez większego wysiłku udawało jej się też unikać Brit.

W sobotę wyszła na długo zanim jej siostra wstała, zdążyła jedynie zajrzeć do niej, żeby sprawdzić, jak się trzymała. Wyglądało na to, że noc przespała bez większych problemów, miska stała przy jej łóżku w nienaruszonym stanie, zniknęła jedynie butelka wody. Przyniosła jej z kuchni drugą i po cichu zamknęła drzwi, kierując się prosto do auta.

Do kawiarni dojechała przed siódmą i chyba los postanowił jej przynajmniej minimalnie wynagrodzić poprzednią noc, bo jak raz udało jej się zaparkować centralnie pod samym wejściem.

Zazwyczaj cały parking był zastawiony aż do końca ulicy, co było szczególnie irytujące, gdy po dwunastogodzinnej zmianie musiała urządzić sobie piętnastominutowy spacer do samochodu.

Po wejściu do środka zmusiła się do przywołania na twarz przynajmniej lekkiego uśmiechu. Co prawda, póki co w lokalu była tylko ona i szefowa, która buszowała po kuchni, ale to było już pewnego rodzaju rutyną. Niezależnie od tego jak fatalnie się czuła, musiała to zostawić za drzwiami.

– Dzień dobry, Jeanie.

Gianna ściągnęła torbę z ramienia i schowała ją do szafki pod kasą, kierując się na zaplecze, gdzie Janine właśnie kończyła przygotowywać świeże kanapki.

– Gia, słoneczko! Jak dobrze, że już jesteś. – Kobieta wyraźnie odetchnęła z ulgą na jej widok. – Nathaniel dziś nie przyjdzie, złapał jakąś paskudną grypę i... Wielkie nieba, co ci się stało?

Janine zamarła w pół ruchu, wpatrując się w Giannę z uniesionymi brwiami. Cała jej uwaga momentalnie skupiła się na niej, odłożyła niedokończoną kanapkę na tacę i ściągnęła foliowe rękawiczki, podchodząc do Gianny.

– Dużo nauki. Wiesz, jak to czasami bywa. – Wzruszyła lekko ramionami, starając się brzmieć przekonująco. – No i przypadkiem rozcięłam sobie wargę jak gryzłam długopis.

Jeanie oparła dłonie na biodrach, przekrzywiając nieznacznie głowę. Jej loki opadły na bok i w tym świetle Gianna bez trudu mogła dostrzec coraz większą ilość siwych włosów przebijających przez brązową farbę. Janine za wszelką cenę próbowała je maskować, ale według Gii dodawały jej jedynie uroku.

Miała sześćdziesiąt trzy lata, ale to nijak nie odejmowało jej gracji i wdzięku. Była uroczą, energiczną kobietą, która bez trudu zaskarbiała sobie sympatię każdej osoby jaką poznała.  Miała w sobie niewymuszone ciepło, którym otaczała każdego, kto znalazł się blisko niej. Nie można jej też było odmówić urody, bo choć czas odcisnął już na niej swoje piętno, Jeanie wciąż miała w sobie "to coś", wciąż o siebie dbała.

Sacramento sins | AffectedOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz