Sacramento sins | Affected

Rozdział 1

      Dudniąca muzyka połączona z nieskładnym bełkotem i salwami śmiechu przyprawiała Giannę o ból głowy. Stała pod ścianą i modliła się o to, aby ten wieczór dobiegł końca, by mogła już stamtąd wyjść i wrócić do własnego łóżka.

      Była na trzecim roku studiów, i był to pierwszy raz, gdy miała wątpliwą przyjemność odwiedzić dom bractwa i na własne oczy zobaczyć jedną z legendarnych imprez, które organizowali – pierwszy, i jak miała nadzieję, ostatni. Czy też raczej miała zamiar się upewnić, że to będzie jej ostatni raz.

      Ciekawe, czy gdyby zadzwoniła na policję, doszliby do tego, kto zepsuł im zabawę.

      To nie tak, że jej życiową aspiracją było narobienie sobie setki wrogów i zepsucie masie pijanych studentów ich weekendowego relaksu. Ona po prostu nie była zwolenniczką upijania się do nieprzytomności i wyrzygiwania swoich wnętrzności i obiadu ze swoich szesnastych urodzin. Jeśli ktoś czuł taką potrzebę, proszę bardzo, ale niech trzyma siebie i zawartość swojego żołądka z dala od niej, a to... To już było problematyczne.

      W ciągu jednego wieczora wpadło na nią tyle osób, że przestała liczyć. Porażająca większość nawet tego nie zauważyła, telepiąc się dalej i pozwalając studenckim instynktom doprowadzić ich do większej ilości alkoholu. I za każdym kolejnym razem, gdy pijany w sztok imprezowicz szturchał ją lub popychał, jej cierpliwość malała. Obecnie nie miała jej już wcale, a oliwy do ognia dolewał fakt, że nigdzie nie mogła znaleźć Brit.

      Zdążyła zrobić trzy kółka po całym domu, ale jej siostra chyba wspięła się na nowy poziom unikania jej. Nie, żeby Gianna tego nie przewidziała. Była całkowicie pewna, że pierwszą rzeczą jaką Brit spróbuje zrobić po dotarciu na imprezę będzie zniknięcie z jej radaru, ale aż do tej pory udawało się jej chociaż od czasu do czasu zlokalizować siostrę. Teraz jednak ogarniał ją stres, który tak naprawdę narastał w niej, odkąd tylko tu weszły.

      Od samego początku wiedziała, że to zupełnie absurdalny pomysł. Imprezy bractwa były znane z ogromnych ilości alkoholu, braku jakiegokolwiek pohamowania i kończenia się z hukiem – bijatykami, przyjazdem policji albo awarią prądu na całej ulicy. To co prawda zdarzyło się tylko raz, ale tak czy inaczej dom bractwa w jej głowie był równoznaczny z wylęgarnią chorób wenerycznych i problemów.

      A jednak, kiedy Brit błagała ją, żeby pozwoliła jej pójść, nie potrafiła jej odmówić. Nigdy nie potrafiła tego zrobić i zazwyczaj kończyła przez to w sytuacji, która nijak nie była dla niej ani komfortowa, ani przyjemna, jak chociażby w tej chwili.

      Z drugiej strony, wolała się przemęczyć niż puścić Brit samą. Zjadłaby zęby i wyrwała sobie połowę włosów, czekając aż siostra wróci do domu, a finalnie i tak w końcu by po nią pojechała.

      Po czwartej próbie dodzwonienia się do Brit, Gianna odpuściła. Schowała telefon z powrotem do kieszeni i ruszyła na kolejny obchód po tym miejscu, wypatrując siostry lub chociaż jednej z jej koleżanek. Taka zależność, którą zdążyła zauważyć - one zawsze poruszały się w stadzie, co w tym przypadku mogłoby ułatwić jej życie. Zakładając, że los się do niej uśmiechnie.

      Nadzieje na to wyparowały z jej głowy równie szybko co się w niej pojawiły. Po tylu przeżytych wiosnach powinna wiedzieć, że nie ma na świecie drugiej takiej osoby, która ma pecha porównywalnego do niej.

      Ledwo zdążyła wydostać się z zatłoczonej, przesiąkniętej dymem papierosowym jadalni i została praktycznie powalona na ziemię. W ciągu sekundy zdążył zmaterializować się przed nią chłopak, który ewidentnie miał w swoich żyłach więcej alkoholu niż sam ważył, a w tym przypadku... To chyba zakrawało na cud, że nadal był w stanie chodzić. Przewyższał Giannę niemal o głowę, i prawdopodobnie nawet, gdyby był trzeźwy to nie miałaby dużych szans na reakcję.