Rozdział 6

61 10 31
                                    

      Carter wrócił na kampus jakieś pół godziny później, wciąż nie mogąc otrząsnąć się po spotkaniu z Gianną. Nie spodziewał się, że zareaguje tak gwałtownie. Najwyraźniej nie dość, że przecenił swoje możliwości, to jej również nie docenił wystarczająco.

      A powinien doskonale wiedzieć, zwłaszcza po piątkowej imprezie, że ta wścieklizna jest zdolna do wszystkiego.

      Skrzywił się mimowolnie, czując jak jego irytacja rośnie. Nie mógł pogodzić się z faktem, że Gianna jak gdyby nigdy nic go zdeptała i zwyzywała, jego ego cierpiało niemal równie mocno co jego stopa.

      Bogu niech będą dzięki, że miała na sobie adidasy, a nie szpilki.

      Przeciągnął dłonią po włosach i wyciągnął z kieszeni papierosy. Wsunął jednego między wargi i odpalił, głęboko zaciągając się dymem.

      Nie rozumiał, dlaczego nie potrafił po prostu sobie jej odpuścić, dlaczego nie mógł zachować się racjonalnie i jej ignorować. Z dnia na dzień irytowało go to coraz bardziej, zwłaszcza, że Gianna bardzo skutecznie go odpychała.

      Nie był do tego przyzwyczajony.

      Większość dziewczyn zazwyczaj doskonale wiedziała kim był i same się kręciły obok, ewentualnie po prostu bez trudu udawało mu się je poderwać w ten czy inny sposób.

      Ona nie dość, że wyraźnie nie była nim zainteresowana, to jeszcze miała nawyk bicia go przy każdej okazji.

      Krążył pod budynkiem w tę i z powrotem, zastanawiając się co z nią zrobić. Czy powinien jej poszukać i spróbować z nią pogadać, czy jednak najpierw powinien zaopatrzyć się w kask i ochraniacze, potencjalnie linę i chloroform.

      Chryste, gdyby tylko zobaczyła go z liną, to chyba zaczęłaby do niego strzelać. Nie byłby nawet zdziwiony, gdyby okazało się, że miała pozwolenie na broń.

      Wypuścił dym z płuc i pokręcił głową.

      Był zwyczajnie żałosny. Uganiał się za nią jak zakochany szczeniak i to wszystko było tylko i wyłącznie jej winą.

      To ona go kopnęła na tej głupiej imprezie, to ona pluła na niego jadem i pogardą za każdym razem, gdy tylko otwierała usta. I niech Bóg ma go w opiece, nigdy nie spotkał takiej kobiety. Może miał zadatki na masochistę, może naprawdę był chory albo przeżywał jakiś kryzys, ale ta jej bojowa postawa i ognisty temperament działały na niego jak magnes.

      Dosłownie nie potrafił się oprzeć pokusie, aby zagrać jej na nerwach, żeby chociaż spróbować ją rozdrażnić, byle tylko zobaczyć w jej oczach te piekielne ogniki. Nigdy nie widział czegoś takiego, i nawet gdy ryzykował poważnym uszkodzeniem ciała, to nie miało żadnego znaczenia. Przy niej ewidentnie tracił resztki instynktu samozachowawczego.

      To nie miało dla niego żadnego sensu. Najmniejszego. I chyba właśnie dlatego postanowił dopalić papierosa i wrócić na kampus, żeby ją znaleźć.

      Porzucił ten plan kilka sekund później, gdy minęła go znajoma twarz. Natychmiast wyciągnął telefon i wszedł w galerię, uśmiechając się pod nosem.

      Witaj, Britany.

      Wsunął dłonie do kieszeni i niespiesznie ruszył za nią. Szła w stronę parkingu z jeszcze jedną dziewczyną, której kompletnie nie kojarzył. Wolał zaczekać, aż zostanie sama zanim do niej podejdzie, więc przystanął spory kawałek dalej, opierając się ramieniem o drzewo.

Sacramento sins | AffectedOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz