XVII. Jak winniśmy rozumować miłość

32 4 1
                                    




Kłębiła się na piętrze w zrujnowanej posiadłości największa, najstraszniejsza złość. Bycie okradanym niedostatecznie równało się temu co drażniło każdy nerw, każdą tkankę. Okradanie jest fonetycznie zbyt delikatne, to co działo się z nim i co czuł nie sposób wymówić. Wydzierano mu do końca, a wreszcie całkiem wydarto żywą duszę niewieścią, którą pod koniec jakby oddał sam nie poznając co robi, a że utracił ją u progu tego dantejskiego piekła - zrozumiał wiele za późno.

Pogrążony w zmyślonej malignie, co ją bardziej umysł niż ciało odczuwał; wypocił, wypłakał i wyrzęził wszystkie, najgorsze groźby. Widział jak wczoraj on poszedł do niej, za drzwi jej pokoju... tak, tak, albo jak na zebraniach z członkami Ligii staje obok, pławi się blisko i widział... jakby twarz własną ale na nim, nie na sobie. Boże twarz własną, skradzioną, rozmiłowaną!

Szaleństwo, z którym zdawał się kiedyś pogodzić zakpiło z niego, zepchnęło ciało do rowu gdzie Erynie krzyczą w potokach krwi ,,A m a n a i!".



Bycie ciekawym ramion innej kobiety okazało się zbrodnią i karą bez wybaczenia, zbrodnią Ikara z nadzieją spaloną na słońcu.

I te wstrętne uśmiechy co słała je wszystkim dokoła gdy tylko opuściła progi swego lokum. Obmierzły jej już na ustach.
A widząc go pośród tłumu, Shigarakiego Zdrajcę i pamiętając co uczynił - łuk warg dalej trzymała napięty, uprzejmy. Bez drgnięcia i bez mrugnięcia robiła swoje.


Wracał raz do siebie, letnie popołudnie odzywało się głosem ukrytych w krzakach cykad. Po drodze zdążył już wzgardzić małą Keiko, która z oczami pełnymi łez prosiła o chwilę rozmowy. Machając od niechcenia ręką minął ją prędko i wspiął się po schodach. Przeszedł dwa pierwsze piętra aż w końcu wstąpił na najwyżej położony korytarz, który rozciągał się w żółtej sadzawce słońca.

Perłowa Amanai ustawiona do niego niepełnym profilem sunęła w stronę jednych z drzwi. Buchnęło nagle słońce w jej świetlistej postaci i w wirującym, podszytym złotem pyle co wypełniał całą przestrzeń, Tomura uczuł jak bez ostrzeżenia, niebieska fala morska wezbrała mu pod sercem.

Drgnął z zamiarem schwycenia jej niby to nimfy, kiedy zaczajony dojrzał ją zza pnia starej topoli ale dłoń tylko zawisła mu w próżni gdzieś między sacrum, a ziemią śmiertelną bo oto pomknęła gdzieś żarliwie rozweselona.

Utkwił zduszony w maraźmie wzrok tam gdzie jeszcze chwilę temu ją widział; stęskniony i zrozpaczony, uwieszony między światami. Ożywił go nagle chichot nimfęcy, przełykając ślinę ruszył za nim jakby we mgle. Gdzie się błąkasz duszko leśna? Dotarłszy do tajemniczych drzwi (nie)szczęściem uchylonych, spragniony wzrok zajrzał do środka.

— Co robisz... poczekaj...

— Mówię przecież, że tak trzeba.

— Tak mam stać?

— Tylko nie drętwy jak kłoda. Teraz tak, patrz... I raz... dwa, trzy... raz, dwa, trzy... pięknie! Raz, dwa, trzy.

Sunęli oboje legato, płynnie jak na zaczarowanym jeziorze. Mimo osowiałej twarzy i niechęci do tańca trzymał ją mocno, obejmował wzrokiem oblicze spokojne, ze snu niby wyjęte.

— Głupi pomysł.

— No popatrz, a dalej to robisz.

Naciskając mocniej jej kibić sprawił, że padła na niego wyrwana z rytmu i twarzą zaległa na jego piersi.

— Co za niezdara. — Wymruczał cynicznie.

— Przemawia przez ciebie zazdrość. — Sapnęła odsuwając stłamszone usta i powiodła wzrokiem ku jego twarzy.

Milcząc przyjrzał się jej uważniej.

— Masz rację — powiedział wlepiając w nią jaskrawe ślepia. — Jestem bezwstydnie, beznadziejnie zazdrosny.

Mówiąc to, porwał ją zaraz w równie bezwstydne, piekielne, pozbawione reguł piruety i wirowali tak od ściany do ściany, a ona śmiała się odchylając głowę wokół falujących pasm włosów.

Widok jej radośnie rozdygotanego ciała wytoczył z oczu Tomury kilka łez.
Pląsali niezdarnie tam gdzie poniosły ich nogi, słońce zaczęło się już obniżać, a dzień gęstniał w miłosny zmierzch.

Kiedy się zatrzymali wzięła kilka płytkich  wdechów i zanosząc się cichym chichotem symbolicznie otarła czoło.

Wykorzystując moment, Dabi chwycił uniesiony nadgarstek i wsunął palce w gładką dolinę jej dłoni.
— Przyjdź dzisiaj znowu.

Zdziwiona tą naglą prośbą popatrzyła na niego rozchylając usta. Dotyk jego ciepłych rąk przebijał się do granic zmysłów.
— Nie wiem czy dam radę. Zaraz mam spotkanie z All For One.

— Zaczekam.

Milcząc zwęziła oczy, a jej wargi zakołysały się w lekkim, suchym uśmiechu. Wyswobadzając dłoń utrzymała przez chwilę ten nikły grymas i popatrzyła na niego z pewną uroczą niezręcznością. Dabi przełknął ślinę, ona skinęła głową na pożegnanie i gotowa by odejść odwróciła się.

Nie postąpiła wówczas ani kroku, gdy dłoń zatrważająco silna ponownie ścisnęła jej nadgarstek i ciągnąc, obróciła twarzą do niego, a wtem wściekły, bolesny pocałunek, za którym strach czyhał ogromny, zachłannie przeżarł jej usta.

Czuła jak wszystko, co złe w nim siedzi spływa przez te wargi otwarte i w kręgu nieszczęść zatacza koło - wielką spiralę baroku - i niby naruszony na dnie oceanu muł, opada cicho w ich obcych, a teraz, wspólnych już ciałach.

— Pozwalam sobie na to — wyszeptał zasupłanymi żarem szczękami — bo robisz mi coś złego — jego głos zadrżał. — Nie umiem tego opisać, ale czuję, że mam cię tylko na chwilę.

Pogładził tył jej głowy z pewną ojcowską manierą, a jego zmrużone oczy patrzyły na nią z dziwnym, naburmuszonym smutkiem.
— Zrobisz mi wieeelką krzywdę.

Kłębiła się na piętrze w zrujnowanej posiadłości największa, najstraszniejsza złość.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Sep 08 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

A m a n a i || Shigaraki Tomura !yandere!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz