Raphael
Dziś jest wieczór podczas którego zostanę Capo, a Lorenzo Barricelli straci władzę. Wiedziałem, że nie wszyscy byli z tego zadowoleni, ale to było konieczne, czy tego chcieli czy nie. Dokładnie dziś mam trzydzieści lat i dziś przejmuję Casa Nostra. Siedziałem u szczytu wielkiego stołu i patrzyłem na ludzi, których od dziecka doskonale znałem. Większość z nich fałszywych i ślepo idących za moim ojcem. Podniosłem się, reszta mężczyzn wstała zaraz po mnie. Chwyciłem sztylet który leżał na blacie. Zacisnąłem prawą dłoń na ostrzu. Patrzyłem przed siebie, gdy sunąłem wolno dłonią i rozciąłem jej wewnętrzną stronę. Po chwili krew zajęła całą dłoń, otworzyłem ją i docisnąłem do pustej strony księgi. Odłożyłem sztylet. Pochyliłem się, chwyciłem długopis i podpisałem:
Raphael Barricelli.
Wyprostowałem się. Otworzyłem czarne pudełko i wyciągnąłem z niego sygnet z literą C. Nie przejmując się tym, że z rany ciągle wypływa krew, założyłem go na palec wskazujący prawej ręki. Wszyscy zebrani, włącznie z moim ojcem, chwycili kielichy z winem i unieśli do góry.
- Raphael Barricelli. Capo, Casa Nostra!
Wykrzyczeli wspólnie i przechylili kielichy, pijąc ich zawartość.
- Mam nadzieję, że niedługo się zobaczymy.
Odezwałem się gdy każdy odłożył kielich na miejsce. Skłamałem. Gdybym mógł, nie widywał bym się z nimi wcale. Było kilka wyjątków, którzy naprawdę mnie szanowali i mnie popierali we wszystkim, ale od większości z nich, nigdy nie dostałem tego szacunku. Bo byłem tym drugim.
- Obowiązki wzywają.
Dodałem, po czym ruszyłem do wyjścia. Miałem dość tego cyrku i sztucznych uśmiechów z ich strony. Kątem oka widziałem męska sylwetkę, która szła z metr za mną. Do tej pory, Carlo szedł obok mnie, był moją prawą ręką. A w momencie, gdy zostałem Capo, on zawsze musi być za mną. Byłem pewien, że wie, że nie pasuje mi to, mimo że nigdy mu tego nie powiedziałem i zapewne nie powiem. Znał mnie na wylot. Lepiej niż ktokolwiek inny.
Wyszliśmy z budynku i ruszyliśmy do auta, w którym czekał jeden z moich żołnierzy. Dziś robił za kierowcę. Nigdy nie miałem problemu by wsiąść za kierownicę, ale tego wieczoru było to konieczne, by ktoś inny prowadził. Tak po prostu, dla zasady. Razem z Riccio wsiedliśmy na tylne siedzenia.
- Ruszaj.
Odezwałem się jak tylko zamknąłem drzwi auta. Carlo nigdy nie odzywał się w towarzystwie podwładnych, gdy nie było to konieczne. Wiedział, że nie wszystkim ufam, bo część z nich wcześniej pracowała dla Lorenzo. Właściwie nigdy nie dali mi powodów, bym im nie ufał, ale po prostu już taki byłem. Wszystko co było związane z moim ojcem, było śliskie, jak on sam.
Po paru minutach drogi, w końcu zatrzymaliśmy się na dużym podjeździe. Razem z Carlo wyszliśmy z auta, a kierowca pojechał zaparkować samochód do garażu. Wszedłem do domu. Poszedłem na piętro do swojej sypialni. Ściągnąłem marynarkę i skierowałem się do połączonej z pokojem łazienki. Podwinąłem rękawy koszuli, wyciągnąłem apteczkę z szafki i opatrzyłem dłoń. Wystarczyło polać płynem do dezynfekcji i zawiązać bandażem, chociaż zapewne niejeden lekarz stwierdziłby, że trzeba to zszyć. Wróciłem do pokoju. Usiadłem na ławce, która stała przed fortepianem i zacząłem grać.
Obiecałem sobie, że to będzie pierwsza rzecz jaką zrobię po zostaniu Capo. Ojciec zawsze powtarzał, że gra na fortepianie czyni mnie słabym, mimo że nie raz udowodniłem swoją siłę. Ja. Nie mój brat, który zdechł, ale nie gryzie piachu.
Przez melodię, nie słyszałem pukania do drzwi. Dopiero gdy Riccio stanął obok fortepianu, zorientowałem się, że przyszedł. Wiedziałem, że już pierwszego wieczoru nie odpuści i będzie musiał powiedzieć swoje, ale ja byłem na to przygotowany. Przestałem grać, tym samym pozwalając mu dojść mu do słowa.
CZYTASZ
Sette Minuti #1Porcelain Heart
Romance"Sei i miei sette minuti" - Jesteś moimi siedmioma minutami. "Annabelle Leroux nigdy nie miała dobrego życia. Jej matka przeżywała katusze z jej ojcem, a by Belle nie musiała tego słuchać, zakładała jej słuchawki na uszy i puszczała muzykę. Annabell...