#4 Brama Piekieł

415 38 2
                                    

"Brama Piekieł" brzmi, hmmm, tak trochę tajemniczo, może bardziej wrogo niż dziwnie i bardziej okrutnie niż szaleńczo. Niemniej jednak, Brama Piekieł to wielki most w centrum miasta. Może nie jest to w samym centrum, gdyż położona jest bardziej na wschód od zgiełku ulic i przepięknej starówki starego miasta. Często jak byłem dzieckiem przychodziłem tu samotnie, bez celu, aby tylko popatrzeć na otaczającą mnie naturę, tworzącą tak piękną rzeczywistość. Zawsze byłem odludkiem, trochę z wyboru trochę przez to, że nie miałem łatwości w nawiązywaniu nowych znajomości, a żyć bez takiej umiejętności jednak jest trudno. Znałem to miejsce jak własną kieszeń, byłem tu setki, może i tysiące razy, dlatego właśnie to miejsce wybrałem na spełnienie swojego marzenia. 

Zawahałem się. Nagle przez głowę przeszła mi myśl. Zatrzymałem się.

Czy ja przypadkiem nie zapomniałem o liście pożegnalnym? Napisałem go już kilka dni temu i miałem pozostawić go na biurku w swoim pokoju. Nie chciałem odchodzić bez wyjaśnienia. Jacykolwiek by nie byli moi rodzice, należało im się kilka słów wyjaśnienia, dlaczego tak musiało się stać. Zdjąłem torbę z ramienia i zacząłem szukać. Jeżeli listu nie było w torbie, oznaczałoby, że znajduje się on w moim pokoju. Nawet jeśli nie na biurku, to gdzieś w pobliżu, więc nie trudno będzie go znaleźć. Wysypałem wszystko ze skórzanej torby i ku mojej uldze nie znalazłem tam przesyłki. Wrzuciłem ponownie zawartość do środka i ruszyłem dalej.

Byłem już na głównej ulicy. Teraz wystarczyło przejść jeszcze przez kilka zakrętów, aby stanąć na moście. Szedłem tak rozmyślając. Wokół mnie spacerowało kilka szczęśliwych par, rodziny z dziećmi i grupa nastolatków. Moją uwagę przykuła jednak samotna kobieta z niemowlęciem na rękach. Widziałem jak dygotała. Ubrana była - o ile można tak to ująć- w rozszarpane łachmany, które niekształtnie opadały na jej chude ramiona. Przez ubranie widać było jej kościste nogi. Domyślałem się, że nie ma gdzie się udać i tak jak ja, bez dachu nad głową tuła się ulicami miasta. Otuliła dzieciątko w swoją kurtkę, a główkę zawinęła czymś na rodzaj chusty. Łzy napłynęły mi do oczu. To był wzruszający widok. Chciałem podejść do tej kobiety i oddać jej swoją marynarkę, aby mogła choć trochę ogrzać swoje ciało. Nie odważyłem się jednak, a może wcale tego nie chciałem. Nie, to nie tak, że nie chciałem, po prostu bałem się. Byłem nieśmiały, nie wiedziałbym co powiedzieć, jak się zachować. 

Chciałem poczuć się dobry, ale znowu mi to nie wyszło. Kobieta oddalała się, a ja nie potrafiłem za nią pójść. Gdy tak szła, blask księżyca oświetlał jej postać. Już nie wydawała mi się taka chuda i słaba. Emanowała z niej wówczas siła. Nie potrafiłem tego określić, ale podziwiałem ją. Wiedziałem, że da sobie radę, że znajdzie rozwiązanie, aby wyjść z tej sytuacji. Nie była taka słaba, nie tak słaba jak ja...

Ruszyłem dalej. Postanowiłem się już nie zatrzymywać, nie skupiać uwagi na niczym poza mną. W końcu teraz sam byłem dla siebie najważniejszy. Powoli, ale stanowczo stawiałem krok za krokiem. Minąłem jedną ulicę, potem kolejną i kolejną, aż zobaczyłem most. Nie był to może tak okazały most jakie bywają w Nowym Jorku czy Londynie. Niemniej teraz wydawał mi się on tak ogromny, a ja, ja przy nim maleńki, niczym ziarnko pisaku.

Mierzył on około 800 metrów, mniej więcej tyle, co dwa okrążenia stadionu. Niby dużo, niby mało. W sumie to się teraz nie liczyło. Co kilka metrów umieszczone były wysokie lampy o nieporównywalnie mniejszym blasku od tego księżycowego. Mimo że byłem tam wielokrotnie, to teraz widok z mostu sprawił, że zaparło mi dech w piersiach. Spojrzałem w dal. Było niebywale pięknie. Rozległe doliny, równiny o ciemnozielonym kolorze i wszystko to oświetlane księżycowym blaskiem. Za skromną mgłą widać było w oddali pociemniałe lasy i pola. Jedno z nich należało kiedyś do pani Fridamer.

To była niesamowita kobieta. Rozmawiałem z nią może raptem z trzy razy, niemniej zrobiła na mnie niewiarygodne wrażenie. Emanowała ciepłem, szczerością. Miała około 60 lat, przynajmniej tak mówili moi rodzice. Wyglądała jednak na sporo więcej. Od momentu, gdy ją poznałem zapragnąłem, aby była moją babcią. Zawsze marzyłem, by mieć w rodzinie taką osobę, której mógłbym wszystko, ale to wszystko powiedzieć. Niestety Bóg zabrał ją do siebie wcześniej niż się tego spodziewaliśmy. Dwa tygodnie od naszego pierwszego spotkania bardzo podupadła na zdrowiu. Trudno było mi jej pomóc. Była charakterna i bardzo asertywna. Nie dało jej się przekonać, aby wybrała się do lekarza. Jak to mówiła, wolała umrzeć w zgodzie z naturą, w momencie, kiedy Bóg uzna to za stosowne. Była niesamowita. Może to, co wtedy zrobiła nie należało do najmądrzejszych, jednak do końca wyrzekała się wszystkiego, co mogłoby ją pozbawić swoich zasad. 

Umarła dwa dni później.


Pode mną wciąż słychać było gwar rozszalałych samochodów. Obserwowałem zachowanie kierowców. Wszyscy spieszyli się, nie potrafili, a raczej nie chcieli się zatrzymywać, by choć przez chwilę zastanowić się, do czego zmierzają. 

Spieszą się, martwiąc, że tracą życie, tak naprawdę tracą je przez to, że się spieszą. 

Niestety na tym polega ten dzisiejszy świat. Wszyscy mamy swoje problemy i nie mamy czasu na to, aby pomóc tym, którzy mają ich więcej. Każdy stawia siebie na pierwszym miejscu, nie licząc się z innymi. Zawsze kpiłem sobie z ludzi, którzy tak postępują, lecz dopiero później zdałem sobie sprawę, że jestem taki sam jak oni. Gdyby tak nie było, może nie stałbym teraz na moście użalając się nad sobą.

Zrobiło mi się trochę głupio własnej słabości. Może tak naprawdę nie chciałem kończyć tak szybko swojego życia. W końcu moja historia nie została jeszcze do końca napisana, a to jak ona się skończy zależy tylko ode mnie. Spojrzałem w dół, lecz szybko podniosłem głowę. Łzy napłynęły mi do oczu i znów stałem, jakby nagi w korytarzu między parą drzwi. Musiałem zdecydować, które z nich powinienem otworzyć. Stałem tak nad przepaścią mojego życia nie wiedząc, co będzie dla mnie lepsze. Ta krótka wyprawa wyczerpała mnie zupełnie. Psychicznie byłem wrakiem.

Stanąłem trochę bliżej barierki. Moje stopy bardzo wolno posuwały się w kierunku stalowego spadku. Mikroskopijnymi wręcz tip-topkami, niczym w dziecięcych zabawach kroczyłem do celu. Noga za nogą przesuwałem się coraz dalej, aż mój brzuch natchnął na stalową przeszkodę. Teraz albo nigdy – pomyślałem i oparłem stopę na srebrnoszarym pręcie tworzącym zabezpieczenie nad przepaścią. Cały drżałem, czułem jak serce wali mi jakby chciało rozerwać moją klatkę piersiową. Dłonie, całe wilgotne od potu spoczywały na lodowatym metalu. Podniosłem nogę i przeniosłem ciężar ciała na prawą stronę. Położyłem drugą kończynę na barierce i spojrzałem w dal. Było dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem, trudno było mi opanować emocje, a łzy napływały coraz większymi strumieniami do moich oczu. 

Płakałem jak małe dziecko, które przewróciło się i zdarło kolano. 


Narysuj Śmierć - Ukończone - DAJĄCE DO MYŚLENIAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz