Rozdział 5. W odmętach świadomości

1.4K 182 60
                                    

Czy ojciec mnie wyzywał? Tak.

Czy ojciec mnie poniżał? Owszem.

Czy ojciec mi wygrażał? Coraz częściej.

A czy ojciec kiedykolwiek mnie zbił? Nie. Przynajmniej tak było do teraz.

Nie mam pojęcia, ile czasu przeleżałem kuląc się pod ścianą, nie mam pojęcia, ile czasu łkałem w łazience, bezmyślnie patrząc się siniejący pod okiem ślad, nie mam pojęcia jak długo szukałem żyletki. I tym bardziej, nie mam pojęcia jak długo wgapiałem się, w płynącą po nadgarstku krew.

Czułem się jak śmieć, jak nikt, jak totalne zero. Zupełnie, jakbym nie był wart nic więcej, niż siniak na twarzy. Jakbym zasługiwał jedynie na takie traktowanie. Bo przecież, skoro ojciec traktuje tak tylko mnie, to może mi się należy? Nie bił mnie przez całe życie, więc widocznie zasłużyłem.

Zasłużyłem?

Czułem się wypruty z jakiejkolwiek godności, czułem jak dotykam dna, jak spadam powoli w nicość. Wydałem się sobie tak cholernie obrzydliwy, tak bardzo słaby, bezwartościowy i żałosny. Nienawidziłem siebie za to, jaki byłem. Nienawidziłem siebie za to, że zaczynam dawać wiarę słowom innych, że pozwalam wmawiać sobie pseudo prawdę na mój temat, którą oni mi przedstawiają. Wpadłem w dół, krążyłem po dnie, w ciemnościach które spowiły mój umysł, wciąż słyszałem obelgi ojca, zawodzenie matki, płacz Ruth.

Nienawidziłem siebie również za to, że dałem sobie upaść na dno. Nienawidziłem siebie za to, że nie umiałem z niego powstać. Nienawidziłem siebie za samą nienawiść, jaką darzyłem własną osobę. Za tą żyletkę, której po raz kolejny użyłem.

Z żalu i nienawiści, z obrzydzenia i wstydu, pragnąłem się unicestwić, dotkliwe ukarać. Jednocześnie, tak bardzo chciałem dać sobie szansę, chciałem pomocy, chciałem przetrwać w tym brzydkim świcie. Uczynić go piękniejszym. Więc czemu umiałem tylko upadać? Nawet kiedy chciałem powstać?

Zdałem sobie sprawę, że byłem stanowczo zbyt za słaby, żeby odczuwać słabość. Nie radziłem sobie z nią. Ludzie myślą, że tylko słabi, czują się słabo. To nie prawda. Każdy z nas, miewa chwilę słabości, kiedy ograniczają go, jego własne ograniczenia. Lecz tylko silni, umieją sobie z tym radzić. Tylko oni potrafią żyć ze słabością, pokonać ją. Słabe osoby, po prostu poddają się jej. Nie żyją z nią, lecz nią. A to wielka różnica.

Przez małe okno, do łazienki wlewało się światło księżyca. Dzisiejszej nocy, jakoś nie potrafiłem zasnąć. Jeśli już, to udało mi się odpłynąć zaledwie na chwilę, jedynie po to, żeby od razu zbudzić się z krzykiem. Jak się okazało, ojciec męczył mnie również w snach. Zaniechałem więc dalszych prób zaśnięcia, po prostu wyszedłem z łóżka. Po części z bezradności, z chęci bycia sam na sam z własną słabością i żyletką, a po części dlatego, że w pokoju była Cassie, więc tym bardziej nie chciałem tam być, nie chciałem by dłużej patrzyła się na siniejący pod moim okiem ślad. Nie chciałem, by obudził ją mój żałosny płacz. Rozumiała aż zbyt wiele.

Świeżo skaleczony nadgarstek obwiązałem ciasno czarną bandanką. I tak nie przykrywała wszystkich blizn, gdyż te ciągnęły się niemal do łokcia. Tamowała jednak krew. Na tą chwilę, tyle mi w zupełności wystarczało. Od czego są rękawy? Miałem je nawet w piżamie.

Z obrzydzeniem spojrzałem na własne dzieło. Czy czułem się teraz szczęśliwszy? Oczywiście, że nie. Czułem się nawet bardziej pogrążony. Byłem jednak głupcem, dla chwili ulgi, zadawałem sobie rany na całą wieczność. Prawda była taka, że ani później, ani nigdy, nie byłem z tego powodu dumny. Wcale nie uważałem, by było to coś "cool", jak nazywają to niektórzy desperaci, chcący zwrócić na siebie uwagę. Ja wprost przeciwnie, wcale nie chciałem jej zwracać. Blizny faktycznie były wynikiem mojej samotności, ale nie miały na celu jej zmniejszyć. Blizny, były niczym myśli, niczym emocje, niedopowiedziane słowa, niewykrzyczane prawdy. Były samotnym pierwiastkiem, wraz z zabliźnianiem się skóry, zamykającym się na świat, wnikającym jeszcze bardziej do wewnątrz, czyniącym siebie i mnie samotnym w sposób jeszcze bardziej dosadny i nieprzystępny. Dla mnie, było to tak, jakbym za każdym razem na nowo zamykał drzwi własnej klatki. Tym samym, moje blizny miały na celu oddalić mnie jeszcze bardziej. W żaden sposób nie przybliżyć. Pozwalały mi głębiej zamknąć się w sobie. Zamiast opowiadać o swoich problemach innym, blizny dawały mi pretekst bym tego nie robił, dając złudne wrażenie, że odreagowałem to w inny, bardziej osobisty sposób.

Fucked up on lifeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz