Rozdział 11. Ciepło Piekieł, wezwanie Anioła

1.6K 155 52
                                    

"W środku nocy
Kiedy krzyczą anioły
Nie chcę żyć kłamstwem, w które wierzę.
Czas, by działać lub umierać"

Alan wmusił we mnie dość duże ilości jedzenia, dał czyste ubrania, a na koniec nawet odstąpił mi swój pokój, sam idąc spać do salonu. Zrobił dla mnie tak wiele, że mój mózg zwyczajnie nie potrafił tego przyjąć za realne.  Wciąż nie mogłem pogodzić się z tym stanem rzeczy, cały czas czułem się, jakbym śnił. Przecież byłem w jego domu, spałem w jego łóżku, nosiłem jego ubrania, a co najważniejsze... miałem go po prostu przy sobie. Cały czas. Dla siebie.

Nie wiedziałem, czym sobie na to zasłużyłem. Nie wiedziałem, dlaczego tak bardzo mu na mnie zależało. Nie wiedziałem, czy to było tylko w mojej głowie, czy rozgrywało się w realu. Wiedziałem natomiast jedno, a mianowicie, że w pewien sposób... podobało mi się to wszystko. Pomagało. Nawet pomimo zażenowania, pomimo tego, że praktycznie cały czas, czułem się jakbym go wykorzystywał, obciążał, czy utrudniał cokolwiek swoją obecnością,  wystarczyło jedno jego słowo, jeden uśmiech, jedno spojrzenie, a jakimś dziwnym sposobem, było mi lepiej. Praktycznie wszystko znikało, odpływając w otchłani głębokiej zieleni. Czułem się wtedy jakbym był ważny. Jakbym mógł latać. Jakbym prawie był szczęśliwy. Prawie.

Zawsze pozostawał ciężar mojego życia. Nawet w snach. Nawet w tych najpiękniejszych.

- Śniadanie! Linus!

- Idę...!

Zamknąłem za sobą drzwi do łazienki, jeszcze przez moment rozkoszując się zapachem waniliowego mydła na sowim ciele. Jego mydła. Alan zawsze pachniał wanilią...

Co ja wyprawiam?

Po raz kolejny, miałem ochotę uderzyć się w twarz. Nie umiałem się opanować? Ani na chwilę?

Od kiedy tylko się tu znalazłem, czułem i zachowałem się strasznie dziwnie. Jak w transie. Jak w tym śnie. Odnotowywałem każde jego spojrzenie, każdy uśmiech. Myślałem nad każdym jego słowem, analizowałem ton głosu, ruchy. Tylko po co? Czego ja się spodziewałem? Czego oczekiwałem? Przecież to nie wakacje! A on, nie zaprosił mnie tu dla przyjemności... Sam się wprosiłem. Tak jakby. Bo co miał zrobić, widząc taką chodzącą łajzą, która jawnie pragnie śmierci? Pewnie nie chciał mnie mieć na sumieniu. Był po prostu za dobry, a ja za głupi.

Tylko czemu tak mi źle z tą myślą? I jak  ja mogłem wciąż być takim idiotą? Jak ja mogłem zachowywać się, jakby to miał być wakacyjny pobyt?

Muszę się ogarnąć. Przecież nadal, pomimo wszystko ciągle byłem sobą. Z tymi samymi problemami. Z tym samym życiem. Więc dlaczego, w tym domu, czułem się jakbym był poza światem?

Powoli zszedłem po schodach, starając się nie zaciągać, tym bardziej nie cieszyć, zapachem wanilii który wciąż czułem od siebie.  I nie pomagał wcale fakt, iż miałem na sobie ubrania Alana, jeszcze mocniej nim przesiąknięte. Czy cały wszechświat, pragnął wciąż karać mnie, za moje pedalstwo? Za moją beznadziejność? Jakbym nie wiedział, jak żałosne jest to co czuje. Właśnie... tylko co czuję?

Ledwo zszedłem z ostatniego stopnia, a przede mną zjawił się Alan, błyszcząc tym swoim uśmiechem i prowadząc w stronę kuchni. Niemal się przewróciłem, kiedy podszedł, znienacka łapiąc mnie za ramię i ciągnąc za sobą. W jednej chwili zapragnąłem, żeby... żeby zamiast ramienia, chwycił moją dłoń.

Dlaczego?

Znowu poczułem to dziwne ciepło w żołądku, znowu moje serce zabiło szybciej. Być może, nawet bym się uśmiechnął, gdybym jeszcze potrafił. Po raz kolejny działo się ze mną to samo. Jak za każdym razem, kiedy on był obok, kiedy wykonywał najmniejszy ruch w moją stronę. Moje ciało, razem z podświadomością, reagowały na każdy jego gest.  Chcąc więcej. Nie potrafiłem z tym walczyć. W dalszym ciągu, byłem za słaby. W dalszym ciągu, nie miałem sił. Tak bardzo chciałem móc po protu cieszyć się tym.... Cieszyć się nim. Jak najdłużej i jak najmocniej.

Fucked up on lifeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz