To już przedostatni shot w tej edycji ;)
Bardzo dziękuję EchooX za to, że znalazła czas na napisanie tego opowiadania, bo dzięki temu mogłam je przeczytać. Jak dla mnie jest tu nawet potencjał na pełną opowieść, aż szkoda, że to tylko shot :)
P.S. W końcu udało mi się publikować z laptopa i dodam wszystkie zaległe dedykacje.
Jeśli mam być szczera, to nigdy nie działała na mnie magia Walentynek. Nie potrafiłam wczuć się w to święto. Mało tego, pisanie shotów na konkretny temat też nie jest moją mocną stroną i, jak to ja, nie mogę napisać niczego prostego, tylko muszę wszystko skomplikować.Ta historia to jeden wielki eksperyment. Zarówno jeśli chodzi o sposób i czas narracji, jak i o bohaterów. Mam nadzieję, że coś z tego wyszło.
_______________
Morze było wzburzone i dzikie. Spienione fale walczyły o skrawek miejsca na zielononiebieskiej równinie, a słony wiatr z uczuciem pieścił ich grzywy. Na niebie ścigały się białe i granatowe chmury, którym wciąż nie udało się zdecydować, kto wygra. Zanosiło się na burzę.
W samym środku tego starcia natury na wodzie unosiła się mała łódź. Wydawała się zbyt drobna, by poradzić sobie z naporem wiatru i fal, ale tak naprawdę posiadała siły, których nikt się po niej nie spodziewał. Została zbudowana wiele lat temu w jednym z ośrodków badawczych należących do wojska, ale kilka miesięcy wcześniej zmieniła właściciela. W jej metalowym kadłubie drzemały siły setek koni mechanicznych, a energii dostarczały potężne żagle, które wyciągały się po bokach niczym skrzydła wystające z burt. Dodatkowo wszystko pomalowano na maskujący, morski kolor, który sprawiał, że z daleka statek był niemal niewidoczny.
Na dziobie wciąż widać było resztki starej nazwy, „CXD-564", jednak jakiś czas temu pod nią, o wiele większymi literami, napisano: „Ważka". I właśnie tak o łodzi wyrażała się cała obecna załoga.
Kapitan oficjalnie pełniła funkcję kapitana dopiero od niedawna, ale przywódczynią była od zawsze i dobrze sprawdzała się również w tej roli. Wciąż miała tylko naście lat, tak samo jak reszta przebywających na statku, i nie mogła się nawet poszczycić mianem najstarszej, ale nikt nie śmiał kwestionować jej rozkazów.
Nazywała się Maxi i siedziała na drewnianej ławeczce, którą jej przyjaciel ustawił na bakburcie specjalnie dla niej. Kochała rozkoszować się wiatrem muskającym jej piegowatą twarz i rudawe włosy, choć często od gwałtownych podmuchów musiała przymykać oczy. Obie jej tęczówki miały brązowy kolor, jednak pierwsza była jasna jak świeżo ścięte drewno, a druga szczyciła się barwą gorzkiej czekolady.
Maxi należała do Dzieci Aniołów.
Ta nazwa była wyjątkowo ironiczna, biorąc pod uwagę niszczycielskie zdolności, jakie wykazywali ludzie obdarzeni tym mianem. Dzieci ochrzczono skarbem i przekleństwem Wyspy Run, miejsca zniszczonego przez bomby atomowe, napromieniowanego i będącego składowiskiem radioaktywnych odpadów. Po wszystkich zamieszkach, jakie miały miejsce ostatnio na Run, obdarzonych mocą zostało dokładnie... czworo. Ich liczba nie przekraczała liczby palców u rąk, jednak kiedyś było ich więcej. Ostatnie miesiące przyniosły straty i zostawiły blizny, zarówno na duszy jak i na ciele.
Dziś nazywano ich wyrzutkami.
Przez długie lata Maxi i jej przyjaciół trzymano w ośrodku, w Centrum, gdzie z ich umiejętności korzystał Dyrektor. Dziewczynie ciężko było to przyznać, ale przez pewien czas traktowała go jak ojca. Dopóki nie kazał jej zabijać ludzi.
Każdy ma swoje granice, a Dyrektor w pewnym momencie je przekroczył. Jego drogocenne Dzieci Aniołów zbuntowały się i uciekły.
Kolejne tygodnie były pełne śmierci, okrucieństwa, pościgów i brawurowych ucieczek. Zdobyli Ważkę i udało im się zwrócić na swój problem uwagę mieszkańców Run, jednak Wyspą rządził skorumpowany, marionetkowy rząd. Rzeczywistą władzę sprawował Dyrektor.