,,Ogień, lód i róże" by Viviennesme

106 11 4
                                    

Zostały już tylko dwa shoty, nie licząc dzisiejszego. W ostatnich dniach zgłosiła się bowiem jeszcze jedna osoba, dlatego antologia skończy się dzień po pierwotnym terminie.

Cóż, chciałam coś przekazać tym one-shotem. Pokazać, że miłość ma różne oblicza i może być na wyciągnięcie ręki, a pomimo tego coś nie wychodzi. Raz jest to rozpalony, namiętny płomień, a raz - zamrożona, lodowa bryła. Myślę jednak, że każdy z czytelników znajdzie coś dla siebie, wyciągnie z tego inne wartości.

Nie przeciągając, zapraszam.

~ V.

_______________

Walentynki 2014, dwa lata wcześniej

Bogowie, brońcie.

Błagam, niech to się do jasnej cholery zakończy. Jeszcze tylko czternaście godzin, Sommer. Tylko trzynaście godzin i pięćdziesiąt dziewięć minut.

- Leanne Sommer? - W drzwiach klasy stał wysoki, blondwłosy paskuda, powszechnie znany jako Quentin Ambaras. W dłoniach trzymał pęk tandetnych, walentynkowych karteczek oraz czerwone róże. Nienawidziłam róż.

- Tu jestem. - Machnęłam niedbale dłonią, skrycie pragnąc, by wyparować w powietrzu i wrócić do domu, gdzie czekała na mnie kawusia oraz dobre książki.

Na mojej ławce wylądowało dziesięć kartek i badyl, zwieńczony szkarłatnymi płatkami. Tak bardzo nietrafione - jeśli już, to wolałam czarne bądź białe kwiaty. Pasowałyby mi do pokoju, a także osobowości.

- Dzięki - rzuciłam beznamiętnie, wrzucając podarunki do torby, żeby nie zaśmiecały mi ławki podczas lekcji.

Quentin posłał mi znaczący uśmiech i rozdał resztę prezentów walentynkowych, głównie dla płci pięknej, a te po cichutku plotkowały o zebranych rzeczach. Przewróciłam oczami, aż zabolało. Żenada.

Forest Town, Leśne Miasto, było małą miejscowością w stanie Nowy Jork. Byliśmy odcięci od cywilizacji - no, nie do końca - a liczba mieszkańców liczyła sobie w granicach od czterech do pięciu tysięcy, co przekładało się na to, że każdy z każdym miał dalsze albo bliższe powiązania rodzinne, biznesowe czy też przyjacielskie. I oczywiście jedno liceum na czterystu sześćdziesięciu siedmiu uczniów. Każdy znał każdego.

Bycie Leanne Sommer to prawdziwe przekleństwo. Popularność, imprezy, chłopcy - to już zaczynało śmierdzieć nudą i to od dłuższego czasu. Punkt kulminacyjny nastąpił w Walentynki, czternastego lutego. Nieustannie dostawałam od adoratorów kartki, czekoladki, kwiatki... Działało mi to na nerwy, i tak już dosyć mocno nadszarpnięte przez cały majdan mojego życia.

Nie byłam stereotypową Królową Szkoły. W książkach przedstawia się je jako tlenione pustaki bez polotu, z cyckami i dupą na wierzchu oraz wybotoksowaną twarzą. Cóż, ja należałam do kategorii kujonic o ciemnych włosach, z zielonymi oczami, ciągle z nosem w woluminach. A Walentynki uważałam za największy idiotyzm na całym świecie.

- Proszę o spokój - powiedziała zdenerwowana nauczycielka, gromiąc ostrym spojrzeniem wszystkie podekscytowane pannice. - Dziewczęta, popaplacie sobie po dzwonku.

Trudno było im wszystkim się uspokoić, jednakże pani Aberfooth w końcu udało się poprowadzić lekcję. Cóż, mimo wszystko pierwiastki nie były dla nikogo tak fascynujące, jak Walentynki.

Jeszcze tylko trzynaście godzin i czterdzieści pięć minut.

× × ×

Dzwonek było jak zejście w czeluści Tartaru. Wyjście na korytarz mogłam porównać do wejścia do sklepu dla dorosłych. W kątach między szafkami obściskiwały się pary, dziewczyny zaciągały dekolty do pępka, a chłopcy obscenicznie oblizywali wargi. Wyuzdane Walentynki w Liceum Imienia Williama Sheakspeare'a.

Walentynkowy prezent - antologia walentynkowaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz