Chapter 8.

1.2K 54 4
                                    

W poniedziałek obudził mnie głośny dźwięk syren. Poderwałam się z łóżka do pozycji siedzącej, zgarniając z twarzy niesforne blond kosmyki, które uciekły z mojego warkocza podczas snu podstępne kurwy. Kiedy w końcu mój wzrok złapał ostrość, zauważyłam tatę siedzącego przy biurku, na którym stały głośniki. Miał kabel podłączony do swojego telefonu, a zatem on był premierem tego domu i ogłaszał nasz mini stan wojenny.

Bo po co komu normalna rodzina?

-Dobre te głośniki masz - mruknął, odłączając telefon i wyłączając urządzenia. - Jak już nie śpisz, to możesz się do szkoły przyszykować - dodał, po czym wstał.

-Nienawidzę cię - burknęłam, kiedy wyszedł.

-Słyszałem to! - odkrzyknął, na co przewróciłam oczami.

-Ekstra! Zrób mi śniadanie! - odparłam, wstając z łóżka. Pokierowałam się do łazienki.

-Co mówisz?! Starość nie radość, nie słyszałem! - trzasnęłam dobitnie drzwiami od toalety, aby domyślił się, że jestem zbuntowana. A co. Kup sobie jeszcze koszulkę z napisem JP100%, Rebel.

Po wykonaniu typowych porannych czynności, ubrałam się i zeszłam na dół, gdzie nie zastałam już rodziców. W kuchni natomiast znalazłam kanapkę z dwoma talerzami... wróć, talerz z dwoma kanapkami, oraz liścik.

Czuj się jak w typowym amerykańskim filmie, tylko ja ci pancakes'ów nie zrobię.

Całusy, tata xx

ps, nie wiem o co chodzi z tym xx, ale w amerykańskich filmach tak robią.

Uśmiechnęłam się i zwinęłam do ręki jedną z kanapek, po czym zarzuciłam plecak na jedno ramię i pokierowałam się do korytarza. Tam wsunęłam na nogi krótkie trampki.

-Dylan?! - wrzasnęłam, a po chwili usłyszałam stukot. Na górze schodów ukazał się mój brat, w bokserkach w serduszka i koszulce Bon Jovi.

-Co - mruknął, pocierając udo. - Nie pytaj, to po prostu poniedziałkowy poranek.

-Nie pytam, wychodzę, masz kanapkę w kuchni, pa! - prychnęłam jeszcze na jego zdezorientowaną minę, po czym wyszłam z domu i pokierowałam się do szkoły.

***

-Ej Scott, zgaduj, kto jest zajebisty? - zapytałam, przytulając go od tyłu, kiedy wyciągał coś z szafki. - I piękny, mądry...

-Ja? - odpowiedział pytaniem, na co prychnęłam i odsunęłam się.

-Nie, ja.

-A to z jakiego powodu? - otworzyłam szafkę i wyjęłam z niej kartkę, z piękniutką, czerwoną szóstką u góry. Chłopak zagwizdał.

-I to matma. Czaisz? M A T M A! - schowałam kartkę i zaczęłam wkładanie potrzebnych mi dzisiejszego wieczoru książek do nauki do torby. Przyjaciel jedynie wymamrotał coś pod nosem, więc zignorowałam to totalnie. Wzięłam z torby telefon i odblokowałam go, po czym ujrzałam wiadomość od Zayn'a:

Zayn: Zobaczymy się po szkole?

Szybko wystukałam prostą, zrozumiałą odpowiedź:

Ja: Nie mam czasu

Oczywiście, że mam. Ale czuję się niezręcznie po tym, co stało się w noc z piątku na sobotę. Może w tamtym momencie było okej, ale potem... Nie wiem, po prostu, nie chciało mi to wyjść z głowy, czułam się... źle, naprawdę, źle.

Zważywszy, że został mi już tylko w-f, postanowiłam wrócić do domu. Zamknęłam szafkę i poszłam w stronę wyjścia, żegnając się uprzednio ze Scottem, któremu została jeszcze chemia. Po drodze mijałam ostatnich ludzi, którzy spóźnieni biegli na lekcje, aż nie znalazłam się w przejściu z hallu do szatni, gdzie zostawiłam bluzę.

-Chanel! - usłyszałam za sobą, kiedy wkroczyłam do długiej linii pomieszczeń, zwanej szatnią, choć dla mnie to wyglądało co najmniej jak więzienie Alcatraz. Nie wyolbrzymiam, to na poważnie przypominało to gówno. Obróciłam się i zaraz potem zostałam przygwożdżona do ściany, a wargi Malika znalazły się na moich. - Tęskniłem - wymamrotał, kiedy lekko go od siebie odsunęłam.

-Nie zapędzaj się, kowboju! Jeszcze nas ktoś zobaczy - powiedziałam, próbując wydostać się spod jego uścisku. Na marne, trzymał moją talię jak barierkę w rollercoasterze. Bynajmniej ja zawsze trzymam ją tak mocno, że potem nie mogę puścić.

-Przecież nikogo nie ma, wyluzuj - spróbował ponownie mnie pocałować, lecz położyłam mu dłoń na ustach. - No co?

-Zayn, Zayn... Raz pozwoliłam ci się pocałować, to nie znaczy, że będziemy obściskiwać się w szatni...

-Chanel - przerwał mi. - No dobra, może i masz rację, ale... Ale wiesz, że się zmieniłem...

-Nie, nie zmieniłeś - odparłam, odsuwając go od siebie. - Wciąż jesteś Zayn'em. Mówienie, że się zmieniłeś, jest jak wmawianie sobie, że Spangebob jest serem.

-To on nie jest serem? - oboje zaśmialiśmy się, co rozładowało napięcie między nami.

-Zawsze rozluźnisz atmosferę, zawsze - rechotałam, idąc w końcu po bluzę, a Zayn zaraz za mną.

-To co, jedziemy nad jezioro? I nie odmawiaj, wiem, że masz czas - spojrzałam na niego zrezygnowana, z bluzą założoną tylko na jedno ramię. Perfekcyjnie ogolony, włosy ułożone, strój jak strój, jeansy i koszulka. Wyglądał już nie tak, jak wtedy, kiedy mnie oczarował, ale ten uśmiech, to spojrzenie... Nie było takie, jakim patrzył na innych. Tylko mnie obdarzał właśnie tym uśmiechem i tym błyskiem w oku.

-Więc jedźmy.

Different || z.m. ✔Where stories live. Discover now