Onze.

2.2K 387 157
                                    

rozdział jest krótki, ale kochajcie mnie dalej, proszę

*throwback*

- Robisz – odbiłem się od ściany i ruszyłem w stronę czarnowłosego, który wciąż opierał się plecami o biurko. Oparłem swoje dłonie na jego biodrach, co swoją drogą kochałem robić, a moja twarz znalazła się tak blisko jego, że jeden sprawny ruch, a nasze nosy swobodnie by się ze sobą stykały. - A wiesz dlaczego? Bo jesteś o mnie kurewsko zazdrosny.

Michael patrzył na na mnie w bezruchu i oddychał ciężko, a ja nieświadomie zmniejszałem odległość, jaka nas dzieliła, mimo że już wtedy była bardzo znikoma. W końcu moje wargi delikatnie musnęły jego i było to najlepsze uczucie, jakie zaznałem od tych kilku lat bez niego. Kiedy myślałem już, że czarnowłosy tym razem nie będzie stawiał oporu, on oderwał się ode mnie i odsunął o kilka kroków, jakbym miał mu zrobić krzywdę. Spojrzałem na niego zdezorientowany, a on tylko pokiwał głową przecząco i spuścił wzrok.

- Nie możesz wiecznie uciekać – szepnąłem, spoglądając na niego. On jednak wciąż kurczowo unikał kontaktu wzrokowego.

- Nie możesz wiecznie mnie gonić.

- Będę to robić, póki mi się nie uda – parsknąłem, a on zawtórował mi. - Możemy przecież iść na gofry, jak przyjaciele, tak? Chodźmy na gofry, teraz – zamrugałem oczami i wtedy chłopak po raz pierwszy podniósł na mnie wzrok. Mały uśmiech błądził na jego ustach, a on sam pochwycił moje ramię w swoją dłoń. Jednak, gdy myślałem, że znów będzie chciał połączyć nasze usta, on zaczął prowadzić mnie do drzwi. Posłałem mu pytające spojrzenie.

- Luke, nie pójdziemy na...

- Nie musimy iść na gofry, możemy iść do zoo. Zawsze chciałeś zobaczyć pingwiny – zachichotałem, ale po chwili przybrałem poważny wyraz twarzy. - Czekaj, to chyba o mnie.

- Luke... - nie przestawał prowadzić mnie w stronę drzwi, pchając do przodu, ale wciąż próbowałem postawić na swoim.

- Możemy też iść do kina na jakąś przyjacielską komedię, albo do wesołego miasteczka. Wymiotowanie z przyjacielem na kolejce górskiej to najlepsze wymiotowanie. Bardzo zbliża.

Michael zachichotał cicho i pokiwał dezaprobowanie głową, po czym chwycił klamkę drzwi i kurczowo starał się wypchnąć mnie do holu.

- Pa, Luke – pomachał mi jeszcze, zanim zatrzasnął drzwi do gabinetu przed moim nosem. Westchnąłem cicho.

- Kolego – uderzyłem w drewnianą płaszczyznę kilkukrotnie, ale wciąż nie uzyskałem odpowiedzi. - Kolego, otwórz drzwi – zaśmiałem się do siebie po cichu. Czy ja naprawdę byłem aż tak zdesperowany?

Kiedy moja przeszkoda wciąż pozostała nienaruszona, pozwoliłem sobie samemu czynić honory. Pchnąłem drzwi i już po chwili stałem w progu pomieszczenia. Michael siedział na fotelu i uśmiechał się głupkowato, bawiąc się pomarańczą, którą musiał wyjąć z kosza na owoce.

- Jeżeli nie chcesz iść do wesołego miasteczka, to możemy iść do teatru, zawsze lubiłeś... - nie dane było mi dokończyć, ponieważ domniemana pomarańcza z impetem poleciała w moją stronę. Zdążyłem jednak zatrzasnąć wejście, nim owoc zderzył się z moją twarzą.

Czy ten idiota właśnie próbował mnie zabić?

Oparłem się o kawałek drewna i prychnąłem cicho.

- Dobra, nie będę cię zmuszał. Twoja strata! - krzyknąłem jeszcze na tyle głośno, że na pewno słyszał mnie nie tylko on, ale też kilka pobliskich przecznic.

Logan wyminął mnie z krzywym uśmiechem i otworzył drzwi, po cichu wchodząc do pokoju Michaela i właściwie nie miałbym tutaj żadnego powodu do radości, ale tuż po tym, jak usłyszałem donośne „Wynoś się wreszcie, Luke" z ust czarnowłosego i bolesny pisk jego nad wyraz uroczego chłopaka, poczułem się dobrze.


***

Wreszcie mogłem spokojnie wysiąść z autobusu i zaczerpnąć świeżego powietrza. Zapach stęchłego jogurtu, który towarzyszył mi przez połowę drogi, stawał się powoli całkiem przyjemny, a to już był bardzo zły znak. Ja sam zaś czułem się bardzo zmęczony. Czym? Nie wiem.

Życiem, chyba?

I wszystkim innym, co składa się na ten krótki i irytujący rzeczownik. Michaelem, który dość dobrze udaje brak zainteresowania moją osobą. Loganem, który irytuje mnie samym swoim oddechem i idealnie ułożoną fryzurą, którą Clifford dotyka przy każdej możliwej okazji. Calumem i Ashtonem, bo, cholera, ja też potrzebuję miłości, a oni okazują jej sobie o wiele za dużo. To nie tak, że nie cieszy mnie ich szczęście, bo wręcz przeciwnie – kocham widzieć ich szczęśliwych, ale kiedy całują się co kilka sekund, mam ochotę wyjąć im gałki oczne łyżeczką do lodów i jeżeli zobaczę ich w jednym z aktów okazywania miłości po raz kolejny, przysięgam, zrobię to.

No, właśnie. Calum i Ashton.

- Boże, zlituj się nade mną – jęknąłem i zasłoniłem dłonią moje oczy, gdy stanąłem we framudze prowadzącej do naszego mieszkania. - Zrobię wam krzywdę, zaręczam wam.

Rozszerzyłem palce, odsłaniając tym samym jedno oko, ale Ashton nadal siedział okrakiem na udach Caluma i chyba nie zamierzał się ruszyć. Polemizowałbym z faktem, że w ogóle usłyszeli moją groźbę, czy choćby zauważyli moją obecność. Złapałem Irwina za metkę od koszulki i pociągnąłem na ziemię, w konsekwencji czego otrzymałem jego damski pisk.

- Znajdź sobie chłopaka, kurwa – prychnął blondyn, rozmasowując bolące miejsce. Na chwiejnych nogach podniósł się z ziemi. Gdy chciał zająć miejsce koło bruneta, sprawnie wskoczyłem na kanapę centralnie pomiędzy nich.

- Dość tego – chwyciłem za pilot i włączyłem telewizję, obejmując moich przyjaciół ramionami. Oni zachichotali tylko cicho i próbowali dyskretnie złapać się za ręce, żeby jeszcze bardziej rozbudzić we mnie rządzę zamordowania ich obu. - Powiedziałem coś – mruknąłem oschle i uderzyłem w ich złączone dłonie, na co od razu się od siebie oderwały.

Próbowałem skupić się na puszczanych aktualnie wiadomościach, ale z chwilą gdy prezenter wspomniał coś o małej zebrze w zoo, którą personel dumnie nazwał Mikey, łzy automatycznie pojawiły się w moich oczach, właściwie bez powodu. Oparłem głowę na ramieniu Caluma i przewiesiłem na nim swoje ręce, łkając cicho.

- O Boże, naprawdę musisz znaleźć sobie chłopaka – Mulat poklepał mnie po plecach, a ja jeszcze mocniej się rozpłakałem.

- Nienawidzę was wszystkich tak bardzo.

- - - - - - - - - 

rozdział jest dość krótki, ale wszystko mnie boli i jeden koleś prawie wydłubał mi wczoraj łokciem nerkę w pogo, zrozumcie to, proszę

((nie żeby was to obchodziło, jednak wczoraj był chyba jeden z najlepszych dni mojego dotychczasowego życia i muszę się tym z wami podzielić.  nie wiem jednak, czy picie i koncert Jelonka w otoczeniu bardzo dużych i żywych gości, którzy lubią skakać sobie po stopach, to dobre kombo, ale who cares))

kocham was, dziecioszki

tea shop; mukeWhere stories live. Discover now