Zagnieździła mi się rodzina kotów, czyli kotka z grupką młodych. Mieszka to tałatajstwo na strychu, w tunelach pod deskami podłogowymi. I fajnie. Tupią w nocy, ale mi to nie przeszkadza.
Przeszkadza za to mojemu sąsiadowi Tołoczce, który podobno uczulony jest na koty przeraźliwie i ma alergię na futro wszelkiego stworzenia, i który przybiega w szlafmycy i papciach mi do domu po nocy i jojczy, że czuć koty i że on spać nie może, bo on czuje koty i mam natychmiast coś zrobić, bo on wzywa policję, osp, marynarkę wojenną Paktu Północnoatlantyckiego i muzeum Van Gogha, w którym pracuje jego siostra.
Na miastowego, świeżynkę we wsi, od razu zleciały się wszystkie stare baby, odczyniać uroki, leczyć alergie, zatwardzenie i biegunkę, do tego wszystkie dziady wpadły z samogonem, aż wylądował w szpitalu i nie było go kilka tygodni.
W tym czasie Ślepnir wyłapał te stwory co do jednego, i te, których nie zjadł, przygarnąłem do swoich celów, a potem dałem w prezencie.
Gdy sąsiad wrócił ze szpitala, przyrzekłem, że u mnie w domu ani pół już tych kudłatych jebańców, więc tak niby to o niczym, ale sobie przez płot rozmawiamy, miło jest, i on nagle mówi, sąsiedzie, widziałem kota w oknie.
Moim oknie?
Nie, w moim! I pobiegł do domu, wrzeszcząc. Poszedłem za nim, a tam akurat pani Sewittz snuje się po jego domu w pornospacerze, majestatycznie się przechadza po jego pokojach, robiąc szpilkami ślady w gumoleum. A na głowie, we włosach, ma wczepione pluszowe kocie uszy.
Jakże to tak, pani mi do domu weszła, pani jest nienormalna, pewnie pani coś ukradła!
Tu małe wyjaśnienie: Pani Sewittz właściwie nie nosi ubrań jak normalni ludzie, tylko raczej te ubrania opinają ciasno te kawałki pani Sewittz, które ona pragnie pozostawić zasłonięte, pewnie tylko po to, żeby uwypuklać to, co i tak jest już mocno wypukłe. I nigdy nie ma niczego w kieszeniach, bo nie ma kieszeni, bo po co. Daleko do domu nie ma. To malutka wioseczka.
Pani Sewittz popatrzyła na niego spod lustrzanych okularów. Miau. Słyszałam, że nie lubi pan kotów... Odrzuciła okulary i zrobiła krok naprzód.
Zrobiłem w tył zwrot i poszedłem do domu, zostawiając sąsiada Tołoczkę na pastwę pani Sewittz, która otrzymała ode mnie kilka kociąt z odpowiednimi modyfikacjami. Noo, jakieś tam samosprzątające sierść mechanizmy, odtwarzanie mp3, kamerki, tego typu klamoty. Dobry deal, bo przekaz idzie na dysk (mój) i można mieć haka na sąsiada. Sołtysa. Ministra obrony narodowej.
Spotkałem potem Tołoczkę na ogrodzie, jak podlewał swoje tulipany.
Witam sąsiada! Jak alergia? Jak życie?
Kocham koty! Kocham! Szkoda, że nie mogę mieć jednego... Posmutniał.
I tu się zdarza rzecz z gatunku niewidzianych. Usłyszałem zbliżający się charkot, odwróciłem się akurat na czas, żeby się uchylić. A sąsiad nie zdążył. Banshee spadło na niego, charcząc i pozbawiło go życia.
Co, co co jest, kurwa? Pytam się w przestrzeń, nie wierzę własnym oczom, skąd to banshee u mnie na podwórku, rany boskie.
Zza wbitej w kretowisko motołopaty usłyszałem głos Polluksa. Kuzynka do mnie przyjechała, zapomniałem ci powiedzieć.
Zapomniałeś mi powiedzieć, że banshee ze mną zamieszka?
Ona tu już jest kilka dni... Powiedział krzak bzu głosem Polluksa.
Co ty pierdolisz, jakie kilka dni, banshee siedzą na dachu i drą ryja, chyba bym usłyszał? Albo zobaczył?
Taaa... Usłyszałem zakłopotany głos stracha za widłami opartymi o ścianę. Z tym, że ona ma urlop, bo straciła głos, a na dachach nie siedzi, bo ostatnio jest za ciepło i ją w dupę parzy.
Ale czemu nie obwieszczała śmierci tego Tołoczki, przecież banshee powinna, powinno drzeć ryja przez trzy noce, nie?
Ale ma chrypę.
Nie powinna brzęczeć łańcuchami, czy coś? Szarpać za antenę? Pukać w okna? Srać do studni?
Pomyliło ci się z duchem, poltergeistem, bałwanem i diabołyłem. Hańba ci - dodał Polluks zza drabiny opartej o płot.
Stul pysk. Coś powinna zrobić, przecież po chuj ja pracowałem nad zdalnie sterowanymi, wybuchowymi kotami? No? Po chuj? Kopnąłem łopatę. Kopnąłem drabinę. Kopnąłem płot.
Poczułem stukanie w ramię. Odwracam się, a tam pani Sewittz, ubrana jak striptizerka w klubie dla kowbojów, jakoś przebrnęła przez paprocie. Dobrze, że zlikwidowałem claymore'y.
Nie widział doktor pana Tołoczka? Umawialiśmy się na... Masaż. Błysnęły złote ozdoby, błysnęły śnieżnobiałe zęby, błysnęły idealnie zrobione tipsy.
A wie pani, Kleo, przyjechała po niego jakaś panienka cadillakiem i odjechali w siną dal. Może mrożonej herbaty?
Poproszę, powiedziała, wydęła lekko usta i poszła przodem, kręcąc wydatnym, sterczącym i prawie niezakrytym tyłeczkiem. Grabie parsknęły, ale dostały z kopa i zrobiło się cicho.
Co z banshee, doktorze? Szepnął wieszak w sieni.
Chuj z banshee, powiedziałem.
Proszę? Spytała bogini idąca metr przede mną, lekko odwracając głowę.
Nic, nic. Dużą szklankę? Spytałem, a ona posłała mi olśniewający uśmiech, który dużo obiecywał, a jeszcze więcej zapewniał.
A za jej plecami, na zewnątrz, Ślepnir i banshee kończyli jeść pana Tołoczkę. I mam nadzieję, że nowy sąsiad będzie mniej konfliktowy.
CZYTASZ
PENNY PULP
ParanormalPierwsza myśl: abstrakcja i absurd z dodatkiem czarnego humoru. Druga: chcesz żyć w tym świecie. Witajcie w Oberforst, małej wsi na Śląsku, gdzie obok siebie żyją ghule, wilkołaki i seksbomby, a gdzie doktor Okropny (który wcale nie jest doktorem) m...