JEDEN

2.4K 201 45
                                    

      Wysoki strażnik o inteligencji osła mijał kolejne korytarze, nie zwracając większej uwagi na otoczenie. Przeszedł obojętnie obok olśniewających obrazów wiszących w głównym holu, zignorował szkarłatne zasłony, spływające aż z sufitu i opadające z wdziękiem na ziemię. Wrażenia nie wywarł nań nawet księżyc w pełni, oblewający srebrnym blaskiem ogromną posiadłość jego pana. Dłubiąc w nosie przeszedł obok wnęki wypełnionej przez rzeźbę ludzkiego wzrostu, nawet nie racząc zajrzeć do środka.

      Zza marmurowej statuy bezszelestnie wysunęła się niska postać i szybkim, pewnym ruchem przyłożyła kawałek tkaniny do ust żołdaka. Zaskoczony strażnik wciągnął haust powietrza. Błąd. Substancja odurzająca, którą nasączona była chusteczka zwaliła go z nóg w kilka sekund. Zabójca w ostatniej chwili zdążył złapać ciężkie cielsko i powoli – lecz ze znacznym wysiłkiem – opuścił je na puszysty dywan. Zamarł. Czy ktoś go usłyszał? Nasłuchiwał jakichkolwiek odgłosów ruchu, jednak w posiadłości było zupełnie cicho. Nieprzytomne ciało zawlókł do wnęki, ukrywając je za rzeźbą. Młodzieniec z kieszeni czarnego palta wyciągnął małą, przezroczystą buteleczkę i wylał na palec kroplę płynu, a następnie posmarował strażnikowi rynienkę podnosową na wypadek, gdyby żołdak się ocknął. Przezorny zawsze ubezpieczony.

     Ezra Heartstone nie marnował więcej czasu. Jego cel był jasny: zamordować Abrahama Blackburne'a, jednego z trzynastu najzamożniejszych szlachciców w mieście. Nadszarpnięty zębem czasu szlachcic zalazł za skórę handlarzowi opium, nie spłacając najświeższej dostawy w czasie i bagatelizując napomnienia. Nieuginanie karku przed mrocznym półświatkiem nie mogło skończyć się dobrze.

     Ruszył dalej długim korytarzem, nasłuchując jakichkolwiek kroków. Zarówno z raportów, które zebrał sam, jak i informacji od zleceniodawcy wiedział, że cel bał się o swoją skórę i zatrudniał całe zatrzęsienie strażników, patrolujących rezydencję dzień i noc. Zadanie samo w sobie nie należało do najłatwiejszych , a sprawę dodatkowo utrudniały grube dywany, które tłumiły kroki strażników. Plus był taki, że skoro on nie słyszał ich, to oni nie słyszeli jego. Chłopak niejednokrotnie cofał się do najbliższej kryjówki, kiedy miał wrażenie, że usłyszał coś podejrzanego.

     Zanim znalazł się na rozgałęzieniu, jego blade czoło pokryte było warstewką potu. Coś było nie tak. Oprócz niekompetentnego strażnika i psów w ogrodzie, które zdołał uciszyć przyniesionym mięsem, nie natrafił na jakiekolwiek ślady obecności innych żołdaków. W żaden sposób nie pokrywało się to z raportami. Zmarszczył brwi. Powinien być rad, że do celu prowadziła prostsza droga, ale ta droga śmierdziała. Wytężył wzrok, przyglądając się każdemu cieniowi i figurze we wnękach, ale nigdzie nie zauważył żywej duszy, za to po ciele przebiegł dreszcz, gdy nagle spod wysokich drzwi na podłogę padła smuga światła. Stąpając ostrożnie po puchatych dywanach, Ezra wyciągnął nóż z pochwy, przekręcił klamkę i uchylił drzwi. Ku jego uciesze, wrota nie wydały z siebie żadnego odgłosu.

     Widział już wiele bibliotek, ale ta była najwspanialszą i najlepiej wyposażoną z nich wszystkich. Sam pokój miał powierzchnię większą niż niejeden dom. Spojrzał na wysokie regały zastawione grubymi, antycznymi księgami. Zganił się w duchu. To nie był czas na podziwianie. Natychmiast odwrócił wzrok i skupił się na niskiej, chudej postaci odwróconej do niego plecami, stojącej przodem przed rozpalonym kominkiem. Ezra bezszelestnie wyciągnął buteleczkę z kieszeni. Zapłacono mu tylko za zabicie jednej osoby, a po błyskawicznych oględzinach mógł stwierdzić, że to nie ona.

     Zabójca zrobił krok do przodu.

     Podłoga zaskrzypiała ostrzegawczo.

      Figura drgnęła i odwróciła się w jego stronę. Młodzieniec, który zapewne przekroczył nie więcej niźli dziewiętnaście wiosen wbił zaskoczone hebanowe oczy w intruza, a blask z kominka sprawiał, że włosy okalające bladą twarz wyglądały niczym złocista aureola.

        – Nazywam się Shi z rodu Blackburn i chcę wiedzieć, kim jesteś i co robisz w mojej posiadłości – odezwał się szlachcic drżącym głosem, prawą rękę kładąc na oparciu fotela. Na serdecznym palcu nosił srebrny pierścień z dużym, nieociosanym fioletowym kamieniem.

      Przynajmniej nie zaczął krzyczeć. Ezra uśmiechnął się pod nosem, opuszczając buteleczkę do kieszeni. Wyszarpnął dwa krótkie noże z pochew przy pasie i kilkoma susami pokonał dzielącą go od młodzieńca odległość. Nie miał czasu na zabawę. Z każdą minutą zwłoki zwiększało się ryzyko odkrycia smacznie śpiącego strażnika, a szanse Ezry na wydostanie się żywym z rezydencji znacznie się zmniejszały.

      Szlachcic wybałuszył oczy, zrobił krok do tyłu i uderzył plecami o portal kominkowy.

      Dłoń zabójcy poszybowała lekkim łukiem w stronę szyi arystokraty, a prawa wystrzeliła do brzucha. Dwa proste ciosy, które miały załatwić sprawę ku jego zdziwieniu zostały zablokowane; Shi szybkim ruchem zdzielił go w prawicę, sprawiając, że broń wyleciała w powietrze, a następnie skręcił tułów, odchylając ciało z toru drugiego śmiercionośnego narzędzia. Ostrze przecięło powietrze. Ezra nie dał się rozproszyć, ba, na jego ustach zawitał nawet delikatny pobłażliwy uśmiech. Chłopak o hebanowych oczach popełnił jeden, głupi błąd – znalazł się za blisko. Zabójca wplótł mu palce we włosy i wykorzystał nieczysty manewr, uderzając rękojeścią sztyletu w bok głowy.  Szlachcic zachwiał się i runąłby z hukiem na kamienną posadzkę, gdyby czarnowłosy nie złapał go w ostatniej chwili, bezszelestnie opuszczając lekkie ciało na posadzkę.

    Zabójca zamarł, nasłuchując. Żadnego szczękania zbroi czy ciężkich kroków na korytarzu. Ciszy nie przerwało nic oprócz trzasku nadgryzionych ogniem drewienek i niespokojnego oddechu szlachcica. Czarnowłosy skierował spojrzenie na  Shi, dokonując szybkich oględzin. Biała koszula, choć prosta, uszyta została z jedwabiu, zaś obcisłe spodnie ze zwężanymi nogawkami były ostatnim krzykiem mody pośród wypudrowanych fircyków.  Ezra chwycił alabastrową dłoń swojej ofiary, ściągając z niej pierścień. Przesunął się bliżej ognia, dokładnie lustrując nieociosany kamień. Tuż obok szyny sygnetu misternie wygrawerowano drobną literę B.

    Młodzieniec nabrał powietrza i powoli je wypuścił. W dłoniach trzymał pierścień rodowy, nie zwykły sygnet do lakowania dokumentów. Pierścień według tradycji powinien być noszony przez najstarszego męskiego dziedzica, którym według informacji zdobytych przez Ezrę był Abraham Blackburn, jego cel.

– I co ja mam teraz z tobą zrobić? – mruknął pod nosem Ezra, wpatrując się w twarz ogłuszonej, nieoczekiwanej przeszkody.

    Nikt nie udzielił mu odpowiedzi.


Partners In Crime |shounen-ai PLOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz