EPIOLOG

789 127 35
                                    

     Ognisty paw wzbił się wysoko w nocne niebo, zamachał skrzydłami, otworzył dziób i pękł na milion kawałków. Długie kosmyki ognia runęły na tańczących ludzi, jednak zanim zdążyły spaść na ich głowy, ogromna fala wody przetoczyła się nad mieszkańcami Lorlei, gasząc pożogę.      Okrzyki zachwytu wybuchnęły na placu, głośne oklaski zniknęły pośród ogłuszającej muzyki pełnej piszczałek i bębnów. Shileiah opuścił dłonie, po czym podrzucił je do góry, żeby pomachać młodzieńcowi po drugiej stronie placu, który zaproponował mu wspólny pokaz. Tamten odmachał i zniknął w tłumie tańczących. Shi pokręcił głową i rozejrzał się. Ogromny główny rynek w kształcie prostokąta był zapełniony po brzegi, panował ścisk, ale bawiącym się to nie przeszkadzało. Dzisiejszego dnia miejsce miało najważniejsze wydarzenie w całym Lorlei: urodziny Imperatora, tak wspaniale im panującego. Mieszczanie tańczyli na ulicach, z okien dolatywał słodki zapach szarlotek, a pokazy magii – w Lorlei uznawanej jako błogosławieństwo od Bogiń – odbywały się co godzinę. O północy zaś miał nadejść punkt kulminacyjny: sam Imperator miał użyć swojej magii.
     Shi zamknął oczy. Lorlei było niesamowite. Gdy tylko do niego zawitali, za banalną cenę kupili urocze mieszkanie niedaleko centrum miasta, a on sam od razu zjednał sobie przyjaciół. Znalazł również nauczyciela – starego Lorleiczyka o długich nogach – który za sporą sumę zgodził się go szkolić. Ku jego zdziwieniu kontrolowanie i nadawanie kształtu płomieniom przyszło mu nadzwyczaj łatwo. Tak naprawdę miedzianowłosy nie mógł uwierzyć, że  włada ogniem. Gdy zapytał o to Ezry, ten uśmiechnął się tylko i powiedział, że to przez to, że Shileiah jest taki gorący.
Usta Blackburna powędrowały do góry.
     – Podoba ci się tutaj? – Czyjś szept, który rozległ się tuż przy jego uchu sprawił, że podskoczył. Arystokrata odwrócił głowę do tyłu. Z ulgą stwierdził, że to Ezra zaszedł go od tyłu.
     – Bardzo. Lorlei jest piękne.
Shi kątem oka zauważył, jak zabójca chowa nóż do kabury na udzie. W słabym świetle księżyca krew, która go pokrywała była niemal czarna.
Blackburn nie odezwał się.
    – Widziałeś mój pokaz? – spytał za to, siląc się na uśmiech.
Ezra jest zabójcą, przypomniał sobie. A my musimy z czegoś żyć.
    – Trudno było go nie zauważyć – sarknął czarnowłosy, zbliżył się i złożył pocałunek na czole Shi. – Poszło ci niesamowicie, na pewno po takim czymś zostaniesz zasypany ofertami pracy…
– Nie zgodzę się na zlecenia spalenia domów z ludźmi w środku.
    – Wiem o tym, słońce. – Ezra przyciągnął Shileiaha do siebie, kładąc podbródek na jego głowie. – Nie będziesz robił nic, czego zrobić nie chcesz.
    – Przepraszam – wymamrotał Blackburn w odpowiedzi, splatając swoje ręce na plecach czarnowłosego.
    – Nie masz za co. Jakoś udaje się nam wiązać koniec z końcem. Poza tym... – Ezra zawiesił głos. – Więcej osób przychodzi do mnie ze zleceniami.
    – W końcu trafisz na kogoś, kto będzie lepszy niż ty. – Shileiah odsunął się, by popatrzeć zabójcy w twarz. Ten parsknął.
    – Uwierz we mnie. Jakoś to będzie.
Ktoś wpadł na nich, sprawiając, że potoczyli się na ścianę. Ezra posłał groźne spojrzenie pijakowi w masce tygrysa, który wylądowal u ich stóp. Nie zbeształ go jednak i tylko popatrzył się na Shi.
    – Chodź – powiedział. – Niedługo północ, musimy znaleźć dobre miejsca.
     Arystokrata splótł ich dłonie i dał się pociągnąć Ezrze w głąb alejki, z dala od tłumu na placu. Na ulicach jednak  również tańczyli ludzie, którzy swoimi pląsami utrudniali posuwanie się do przodu dwójce młodzieńcom. Czarnowłosy skręcił w węższą uliczkę i przystanął przed stertą śmieci, których ustawienie pozornie wyglądało na bezmyślnie, ale Shi wiedział, co to jest - pewien rodzaj drabiny umożliwiającej wdrapanie na sam szczyt dachu.
Trzeba było jednak wiedzieć, jak stawiać stopy.
     Ezra okręcił się wokół własnej osi, szybko cmoknął Shi w nos i zręcznie manewrując zniknął na dachu. Do arystokraty doleciał jego śmiech.
Blackburn westchnął i rozpoczął wspinaczkę.  Szło mu to mozolnie, niejednokrotnie musiał przystawać, by rozejrzeć się w poszukiwaniu miejsca, na którym mógłby postawić nogę. Na myśl o tym, że Ezra musi na niego czekać, na policzki wpełzł mu rumieniec.
     Gdy w końcu dotarł do krawędzi dachu chwycił za rynnę i z ulgą podciągnął się do góry. Czarnowłosy kucał niedaleko, a w jego smukłych opalonych palcach tkwiła pojedyncza róża.
     Shileiah uniósł brwi i wstał. Ezra odchrząknął i zrobił to samo. Podszedł do młodzieńca o hebanowych oczach i przegryzł dolną wargę.
     – No więc… – zaczął i odchrząknął. Na usta wpełzł mu nieśmiały uśmiech. – Cała przemowa, którą przygotowałem wyleciała mi z głowy.
Blackburn roześmiał się i zasłonił dłonią usta.
     – Nie potrafię porównać cię do zachodu słońca, ani do fali uderzających w brzeg morza. – Ezra odwrócił wzrok. – Bo ty jesteś krwią, która płynie w moich żyłach. Jesteś tym, co trzyma mnie przy życiu. I… o Boginie, w tym świetle księżyca wyglądasz tak pięknie, że nie mogę się skupić.
Arystokrata spuścił oczy, podszedł do czarnowłosego, chwytając go za rękę.
     – Ezro Heartstone. Wywróciłeś moje życie do góry nogami – porwałeś mnie, zastraszyłeś, aż w końcu przez ciebie musiałem uciekać z miasta – zachichotał.      –  Ale to dzięki temu poczułem, że żyję. Jesteś najlepszą rzeczą, jaka przytrafiła mi się w życiu.
     Ezra prychnął cicho, upuścił różę i przyciągnął Shi do siebie, łącząc ich usta w namiętnym pocałunku. Blackburn westchnął cicho i wplótł palce we włosy czarnowłosego, lekko za nie ciągnąc. Zabójca zaś zsunął swoją dłoń niżej, kładąc ją na biodrze Shi, a drugą położył na jego plecach, delikatnie przesuwając palcami po materiale koszuli.
     – Ezra, jeszcze jedno – wymamrotał Shi między pocałunkami.
    – Hm?
    – Będziesz musiał mi pomóc zejść z tego dachu.
    Heartstone roześmiał się, przerywając pieszczotę. W tym samym momencie głośne bicie zegarów zagłuszyło muzykę płynącą z ulic. Shi mocniej ścisnął dłoń Ezry i wbił rozgorączkowane spojrzenie w budynek pałacu malującego się na horyzoncie.
     – Na pewno zobaczymy jego magię stąd? – zdenerwowany zapytał zabójcy, który tylko parsknął i nie odpowiedział.
W całym mieście zapanowała cisza. Nawet zwierzęta i najbardziej pijani mieszkańcy trwali w głuchym milczeniu, gdy Imperator wyszedł na balkon. Mądrymi, niebieskimi oczami popatrzył na swoje miasto. Smukłe, białe dłonie uniósł do góry i uśmiechnął się.
      Powoli z jego rąk zaczęły wykwitać małe, różowe kwiaty lotosu, które wzleciały do góry i poszybowały w stronę ludu. Z piersi mieszkańców wydarło się wspólne westchnienie.
     – Jakie piękne – wyszeptał Shi, gdy jedna z roślin wylądowała u jego stóp.
Ezra uśmiechnął się, pochylił głowę i spojrzał na niego.
    – Niedaleko mnie stoi ktoś piękniejszy.
Shi zagryzł wargę.
    – Romantyk z ciebie.
    – Taka moja natura.
Młodzieniec o hebanowych oczach roześmiał się cicho i przyciągnął Ezrę do siebie, składając na jego ustach pocałunek. 
I po raz pierwszy wszystko było dobrze.
**
To tyle. Koniec.
Będę za nimi tęsknić.
/idzie płakać do kąta/

Partners In Crime |shounen-ai PLOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz