Rozdział 1 Pustkowie

1.5K 101 14
                                    

<mam nadzieję, że opis wyjaśnia cel tego małego opowiadanka D: 

stay tuned!<

Gdy rozejrzałem się dookoła... było pusto. Nie nie, nie było ciemno. Było obrzydliwie jasno. Przez całą drogę, siedziałem w środku wozu i tam faktycznie nie było dostępu światła. Jednak na pustkowiu było... pusto, cicho i obrzydliwie jasno. Nigdy tam nie padało, dlatego... wtedy nie wiedziałem jeszcze, że ta woda, która pada z nieba, gdy widziałem go pierwszy raz w Gibraltarze, nazywana jest deszczem. Było więc również... sucho. No i gorąco. Tak straszliwie gorąco, iż bałem się, że coś nam się stanie, bo rodzice nie wzięli wody. To było dziwne, tym bardziej, że mówiłem im przed wyjściem.

Zawsze spoglądali na mnie inaczej. Tak... jakby coś było ze mną nie tak. Często płakałem, i nikt prócz naszej najstarszej siostry nie pocieszał mnie. Była nas cała szóstka – trzech chłopców i trzy dziewczynki. Laura była pierwsza i kiedy się urodziłem, miała 15 lat. W sumie nigdy mnie nie przytuliła, ale... mówiła mi tylko, żebym „już nie beczał". I już nie beczałem. Szedłem za nią krok w krok, była najlepsza.

Pewnego dnia, obudzili mnie z samego rana i kazali pakować do wozu. Jechaliśmy tylko ja, matka i ojciec.

Wysiedliśmy. Mimo brzasku, słońce świeciło intensywnie, oświetlając spękaną, suchą ziemię. Miałem szukać kwiatów, tak jak powiedziała matka, róż jerychońskich. Mówiła, że to specjalne kwiaty, a wyglądają na zwykłe, suche zwiędlaki. Więc ruszyłem przed siebie, ze spuszczoną głową, szukając kwiatów.

W końcu znalazłem. Faktycznie, róża wyglądała dziwnie, ale... udało mi się! Znalazłem ją.

Kiedy się obejrzałem, nie było ich. Zniknął wóz, zniknęła matka, zniknął ojciec. Było cicho. Ciszej. I z każdą chwilą, było jeszcze ciszej... aż w końcu nie dało się słyszeć nawet wiatru. Może dlatego, że przestał wiać.

Przepełniałem się spokojem w środku, ale dookoła, ogarniał mnie lęk. Pierwszy raz byłem w takim miejscu. Byłem sam. Jakby na całej planecie nie było innego człowieka, tylko ja. 10-letni chłopiec, zdezorientowany i pozostawiony na pastwę losu. Jesse McCree. Zapamiętałem, że tak się nazywam. Więc ruszyłem przed siebie, z niewielką nadzieją, że być może ktoś mnie znajdzie.

Po trzech dniach wędrówki, dotarłem do jakiegoś miejsca. W ciągu dnia chodziłem, w samo południe, kryłem w cieniu kaktusów i odpoczywałem. Gdy słońce przestawało górować, znów ruszałem. W nocy przytulałem się do skał i okrywałem swoim ogromnym, ciepłym kocem. Zabrałem go, gdy wysiadałem z wozu, rano. W porównaniu do okrycia, byłem malutki. Okrywał mnie w całości, więc najzimniejsze noce na pustyni, spędzałem we względnym cieple.

Zabudowania były... dziwne. Znalazłem wejście na samą górę. Miejsce wyglądało trochę, jak fragment jakiejś drogi. Niedokończony, lub w trakcie budowy. Teren wyglądał na dość spory, choć kameralny. Postanowiłem się rozejrzeć, miałem nadzieję, że znajdę miejsce czy dom, gdzie dostanę chociaż szklankę wody... Ostatnim razem, próbowałem zjeść odcięty kawałek kaktusa, podobno mają ogromne zasoby wody. Jeszcze nigdy nie jadłem nic bardziej okropnego, jednak czułem, jakbym trochę się napił. Okazało się, że jest tu podobno jakiś bar...

{Overwatch} Jesse McCreeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz