Rozdział 11 "Łapacz snów"

717 77 171
                                    

>PRZEPRASZAM ŻE MUSIELIŚCIE TYYYYLE CZEKAĆ.
zabrakło mi twórczości, zatrzymałam się tak nagle, brałam udział w konkursie i w sumie, dalej czekam na wyniki, i jakoś mi się to wszystko tak pokićkało i się zagubiłam ;o; ale rozdział jest, jest, taki ogólny dość; czuję, że po nim dostaniecie parę ilustracji, mam wenę na rysowanie :D

no i ten, czeka nas jeszcze dość dużo. Przewiduję, że następny rozdział będzie dooosyć obszerny. Cheers! <



Zawsze tak jest, że kiedy przez jakiś czas jest lepiej, to możemy być pewni, iż za chwile pojawią się nad nami chmury burzowe. Byłem na to przygotowany, a przynajmniej po części.

W ciężkiej rozmowie, jedynie pan Lindholf i pan Reinhardt nie brali udziału. Chowałem się za rosłymi ramionami Jacka i Gabriela, gdy oni negocjowali z kapitan Amari. Ona, w towarzystwie blondynki, stały przed nami jak sędziowie, ze skrzyżowanymi rękoma na piersiach. Sądzący mnie za coś, czego nie zrobiłem. Wszystko wskazywało na to, że, całe szczęście, rozmowa biegnie ku końcowi.

-Nie jestem w stanie stwierdzić, kim jest. Nie możemy uznać go tak po prostu za naszego utraconego członka rodziny. Przykro mi, Jack.

-No ale popatrz na niego jeszcze raz, Ana błagam! Angela?! N-Naprawdę... nic?

-Zajmiecie się nim jako kadetem. Ale nie będzie żadnych ulg. To zbir. Dla mnie nie jest niczym więcej. -zakończyła surowo i obie kobiety zaczęły się oddalać, jednak zanim to się stało, kapitan obróciła się do nas półgębkiem.

-Jeszcze jedno. Ma się trzymać z daleka od mojej córki. Nie przekraczać odległości 500 metrów. Phareeha również będzie o tym wiedzieć. -dodała i w końcu zniknęły za filarem. Spuściłem nieco głowę, wzdychając głęboko. Czułem się jak totalny intruz. Poczułem na zgarbionych plecach, duże dłonie Gabriela i Jacka, gładzące mnie delikatnie.

-Nie martw się, synku. Chodź, przejdziemy się. -Morrison ścisnął mocno moje ramię, uśmiechając się do mnie szeroko. W odpowiedzi, kącik moich ust lekko drgnął w górę. Reyes poszedł do jego biura, zapewniając go, iż nie musi martwić się o obowiązki i może w pełni zająć się mną.

-Dalej kłócicie się tak dużo? Trochę mi się przypomina i... w ostatnich miesiącach spędzonych z wami, pamiętam wiele kłótni. -zacząłem, gdy przechadzaliśmy się na otwartej przestrzeni. Morrison odrobinę posmutniał, wzdychając głęboko. Wyraźnie zastanawiał się, jak mi o tym wszystkim powiedzieć.

-Nie mówiliśmy ci nic, kiedy byłeś mały. To był za ciężki temat dla 12-latka, po za tym chcieliśmy jedynie twojego szczęścia. A nie zmartwień. Cóż... Gabriel i ja kłóciliśmy się, ponieważ on stawał się odrobinę zazdrosny. No i z kolei teraz, ma do tego więcej powodów.

-Zazdrosny? O kapitan Amari? Podwala się do ciebie?

-Hahaha! Oh Jesse, nie, zdecydowanie nie o to chodzi. Kiedy byłeś dzieckiem, stawałem się bardziej poważanym dowódcą niż on. Bo to raczej on dowodził wszystkim, nie ja. Dowódcy spoza Overwatch, mający nad nami kontrolę, zauważyli mój potencjał i awansowali mnie na dowódcę szturmowego.

-Tą samą rangę, którą miał ojciec?

-Tak. Potem, wszystko szło jak lawina. Po twoim zniknięciu i niemal rocznej żałobie po obojgu z was, nasze kontakty stały się stricte techniczne. Przestaliśmy nawet sypiać obok siebie, częściej przytulałem się we śnie do paneli sterowniczych niż do niego.

-Rozumiem...

-Spięć między nami było coraz więcej i więcej, nie umieliśmy nad tym nawet panować. Ani ja, ani on. Angażowała się w to Ana, Angela i obaj mężczyźni. Rozdzielali nas i za chwilę znów skakaliśmy sobie do gardeł. Głupie, prawda?

{Overwatch} Jesse McCreeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz