Rozdział 26 Nadzieja

14.8K 1K 61
                                    

  Jak na wieczorną porę, ulice pełne są pracujących samochodów, które zmierzają do swoich rodzin na święta. Jestem prawie w stanie wyobrazić sobie ten nieziemski zapach wypieków unoszący się w przestrzeni pojazdu. Ciepłą rodzinną atmosferę zmieszaną z nutą strachu, który na swój sposób jest podniecający. Przez głowę przechodzi milion myśli, setki zwrotów grzecznościowych, dziesiątku czczych pochwał, których ma się zamiar użyć przy stole. Głosy przy stole zbijają się w jeden i wszystkie pomimo dobrych intencji brzmią jak szyderstwo. A w ustach czuć smak zeszłorocznego suchego indyka — myślę sobie, gdy kolejny rodzinny samochód, przepełniony gromadką rozfiglowanych na tylnym siedzeniu dzieci przejeżdża obok nas.

Przez chwilę myślę, że znowu siedzę w samochodzie mojej matki, mój mózg przywołuje aromat jej perfum i cichy, jedwabisty głos, gdy śpiewa razem z radiem. Robiła to zawsze, gdy myślała, że Michael i ja śpimy. Zatracona w kolejnych słowach piosenki nie wiedziała, że jedno z jej dzieci nie śpi. Nie zdawała sobie sprawy, że czekam tylko na jej cichy śpiew. Nie zauważyła pary brązowych oczu skąpanych w ciemności, które nie mogły odlepić od niej wzroku. Czekałam na finał, gdy ze skrytki wyciągnie starą, wysłużoną przez te wszystkie lata płytę. Było to jak oglądanie w kółko jednej i tej samej kasety. Chociaż dźwięk był ustawiony na minimum, ja i tak słyszałam ulubioną piosenkę mojej mamy i to jak wypuszcza głośno powietrze, po tym, jak spogląda na puste miejsce obok niej. W lusterku widziałam wyraz jej twarzy, gdy po sprawdzeniu, że miejsce pasażera jest puste, zalewa ją smutek. Wiedziałam, kogo tam szuka i dlaczego. Była to ich ulubiona piosenka. Od kiedy sięgam tylko pamięcią, zawsze gościła w moich wspomnieniach. Czasami słyszę, jak Michael nuci tę samą melodię, nie zdając sobie sprawy, z tego, skąd ją zna. Nie wie, że tylko przy tej piosence mógł zasnąć. Serce rozpadało mi się na setki kawałeczków, gdy przechodziła do refrenu, w którym łamał się jej głos, ale mimo to nie przestawała. Oczy zachodziły jej łzami, szybko ścierała je rękawem, aby przywrócić widoczność. Pomimo tego, że była cholernie smutna, na jej twarz wpływał uśmiech, który walczył z uczuciem smutku. Widziałam, jak jej usta prowadziły walkę same ze sobą, jak drgały, a z jej ust wydobywały się pojedyncze jęk. Myślałam sobie wtedy, że mam przed sobą najodważniejszą kobietę na świecie. Nigdy jej jednak tego nie powiedziałam, zawsze tylko obserwowałam ją i cicho płakałam, gdy ona płakała, a potem już sama zasypiałam otulona jak kołderką jej śpiewem.

Wspomnienia od zawsze były dla mnie miejscem, gdzie mogłam się udać, aby odseparować się od szarej rzeczywistości. Zamknęłam w tej małej, blaszanej puszeczce najcenniejsze co posiadałam. Coś, do czego potrafiłam wracać w każdej chwili, coś, co przez ten cały czas miało jeden, ten sam obraz, a mimo to, za każdym razem dostrzegałam w nim coś nowego. Coś fascynującego, o czym mogłam rozmyślać godzinami. Wystarczyło uchylić tylko wieko puszki. Niestety w każdej puszce jest coś z puszki Pandory. Złe demony siedzą na samym dnie i czekają, aż ktoś się do nich dokopie, przedostatnie się przez przysłonięte przez dobre wspomnienia warstwy, spragniony reszty. A wtedy demony uderzą w momencie, kiedy się tego najmniej spodziewasz, w momencie, gdy twoje szczęście osiągnęło najwyższy poziom. Szczęście potrafi przysłonić zmysł dostrzegania zagrożenia, a zanim się zorientujesz, złe mary będą pożerały twoje przesiąknięte szczęściem ciało aż do nagich kości. Mgła opadnie i zostaną tylko kości, a nad nimi ostatni wiszący w powietrzu szept, który okazał się zapłatą za szczęście. Nikt niestety nie wspominał, że jest to bilet w jedną stronę. Zastanawiam się, czy gdybym o tym wiedziała, zmieniłabym zdanie?

Boję się, że pewnego dnia stanę u szczytu, spojrzę w dół, i jedyne co dostrzegę, to moje ostatnie wspomnienie, cienkie jak warstwa papieru. Będzie wabiło mnie swoimi połyskującymi kolorami i kusiło zmysłowym, syrenim głosem. A ja będę jak ci wszyscy biedni żeglarze, znikający pod powierzchnią wody. Syreny, które z daleka wydawały się piękne, z bliska okażą się ohydnym monstrum z długimi, ostrymi zębiskami. Będą ciągnęły nas na samo dno, w ciemną otchłań bezkresu. Bezowocne będą próby, których się podejmiemy, w jednej chwili zapomnimy o skarbach, które zgromadziliśmy za życia, najcenniejszy stanie się nasz oddech. Mój ostatni oddech i majaczące na powierzchni kształty dawnych wspomnień, której spokojną taflę naruszy parę bąbelków, które uszły z płuc. Bez jakiegokolwiek tchu w piersiach opadnę bezwładnie na samo dno, a obraz ostatniego wspomnienia, stanie się małą, białą plamką oddaloną ode mnie o jedno życie. Oczy zostaną otwarte, tak samo, jak usta. Nos w tej chwili kompletnie niepotrzebny pójdzie w zapomnienie. Do uszu nie dojdzie żaden dźwięk. Najpiękniejsza cisza, jaką kiedykolwiek słyszałam.

— Sky — odzywa się jakiś stłumiony głos, a brzmi on, jakby dochodził z powierzchni,gdy ja spoczywam wciąż na dnie wspomnień. — Musisz wstać.

Otwieram gwałtownie oczy i napotykam przed sobą parę zielonych jak dno od butelki oczu, które w bolesny sposób przypominają mi wycieczkę, w którą się udałam we śnie. Nad naszymi głowami jarzy się ostre światło, przymocowane do dachu. Dopiero teraz dostrzegam, że moje dłonie trzymają się kurczowo pasa bezpieczeństwa. Rozluźniam zdrętwiałe palce i wypuszczam pas.

— Przepraszam, że cię obudziłem, ale nie mogłem uwolnić pasa z twoich rąk — tłumaczy zaniepokojony moim zachowaniem blondyn. — Jesteśmy na miejscu.

Pogrążona we własnym świecie koszmarów, nie zdałam sobie nawet sprawy z tego, cała podróż minęła nam bez słowa.

— Gdzie jesteśmy? — pytam, a mój głos brzmi, jakbym nie używała go od lat.

— W Eads.

— Dlaczego, akurat w Eads?

— Zobaczysz — mówi, a jego usta wykrzywiają się w groteskowy sposób.

Pierwsze co dostrzegam po wyjściu z ciepłego pojazdu, jest chłód i otaczająca nas ciemność. W uszach słyszę szelest liści, świst poruszających się gałęzi na wietrze i szuranie czyiś butów o podłoże. Otulam się szczelniej i idę na tyły, skąd Aaron wydobywa moją walizkę i swoją torbę.

— Sky, nie przyjechaliśmy tutaj na miesiąc, a na kilka dni — zwraca mi uwagę, gdy stawia wielką czarną walizkę na żwirze.

Jedynym źródłem światła w tej chwili jest te wydobywające się z bagażnika. Ale i ono po chwili znika, co powoduje, że moje myśli wracają do snu. W momencie, gdy o tym pomyślałam, jakaś ciepła ręka przyciąga mnie do siebie.

— Milczysz — szepcze mi stojący za moimi plecami Aaron. — Jesteś ze mną bezpieczna.

Kiwam głową, chociaż on i tak tego nie widzi. Nogi mam jak z waty i gdyby nie sterujący mną chłopak, już dawno leżałabym wśród liści. Jego ciepła i szorstka dłoń jest dla mnie jak lina, która nakierowuje mnie ku wyjściu z labiryntu drzew. Mój lęk mija, w momencie, gdy otaczające nas drzewa się przerzedzają, a my wychodzimy na nieosłonięty teren. Trawa pod moimi butami, po części zżółkła pociesza mnie swoją normalnością, a wiszący na atramentowym niebie półksiężyc oświetla dalszą drogę.

— Gdzie my jesteśmy? — pytam, gdy przechodzimy pod jakimś zniszczonym szyldem.

— Już ci mówiłem, w Eads.

— A co tu robimy? — dopytuję.

Odwracam głowę, aby spojrzeć na zielonookiego, na którego ustach igra niewielki uśmiech.

— Uciekamy — odpowiada lapidarnie, na nowo zamykając mnie w swoim uścisku.

Taka odpowiedz, mi wystarcza, bo tak naprawdę to chciałam od niego usłyszeć. Niestety na dłuższą metę taka odpowiedz, nie wchodzi w grę, a wiem to z doświadczenia. Mimo to zgadzam się uciec jeszcze raz, od wszystkiego, co znam w nowe, nieznane mi dotąd miejsce. Ufam prowadzącemu mnie blondynowi, który — wydaje mi się — dobrze wie, gdzie zmierzamy.

Pierwsza moja myśl, gdy moim oczom ukazuje się obszerny kompleks domków, jest taka, że zabłądziliśmy. Spoglądam na obejmującego mnie chłopaka i pomysł ten znika z mojej głowy. Wyraz, jaki się maluje na jego twarzy, utwierdza mnie w przekonaniu, że jesteśmy na miejscu. Spośród wszystkich, dwunastu, oddzielonych od siebie domków, my kierujemy się do tego ostatniego, najmniejszego, z którego jako jedyne, sączy się jeszcze światło.

Im bliżej nich jesteśmy, tym bardziej zapiera mi dech w piersiach. Wszystko jest tutaj piękne. Każdy domek jest inny, nie ma dwóch takich samych. Wygląda to, jakby każdy z nich był dostosowany do dwunastu różnych osobowości, aby w ten sposób zadowolić każdego. Pomimo jesieni oraz zbliżające się małymi kroczkami zimy, w ogrodzie, który towarzyszy każdemu z domów towarzyszy zieleń. Wydaje się, że są to ostatnie takie okazy, jakie moje oczy zobaczą do końca zimy.

Aaron zatrzymuje nasz marsz na chwilę, aby zostawić nasze walizki w trzecim domku od lewej strony.

Unoszę wysoko brwi.

— Nie boisz się, że ktoś nam je ukradnie? — pytam, gdy ten wraca do mnie.

— Nie — odpowiada, splatając nasze palce. — Nie musisz się o to martwić, nie ma tu nikogo.

— Może śpią?

Blondyn kręci głową.

Aż trudno mi w to uwierzyć! Jak takie miejsce może być kompletnie puste?

Ruszamy dalej, tym razem przywiązuje już większą uwagę na domy, które mijamy. Werandy i stojące na nich meble aż krzyczą z rozpaczy, że nikt od dłuższego czasu nie postawił na nich nogi. Drewniane okiennice w każdym z domków są zamknięte, tylko niektóre z nich, porusza wiatr. Ściany paru z nich są obrośnięte pięknym, gęstym bluszczem, który zawija się aż pod sam dach.

Nasza dwójka zatrzymuje się dopiero przy ostatnim domku. Gdy powoli wspinamy się po drewnianych schodkach werandy, te wydają z siebie ciche skrzypienie, jakby „Witacie!".

Zanim zdołam cokolwiek zapamiętać z tego miejsca, ciszę nocy przerywa głośne skrzypienie drzwi, które popycha Aaron.

— Co ty robisz? — pytam szeptem chłopaka. — Tu ktoś mieszka!

Serce bije mi jak młotem, gdy z oświetlonego korytarza wyłania się dorosły mężczyzna. Zamiast powitać nas krzykiem, że bezpodstawnie włamujemy się do jego domu, ten popycha w swoje ramiona uradowanego Aarona.

— Kupę lat chłopcze! — mówi nieznajomy, przytulony do blondyna.

Gdy obaj w końcu się puszczają, ich wzrok spoczywa na mnie. Zdezorientowana, zakładam niewidzialny kosmyk włosów za ucho i przestępuję z nogi na nogę.

— Sky — odzywa się uśmiechnięty Aaron. — Chciałbym, żebyś poznała mojego wuja.

— Dzień dobry panu — mówię, przełykając wielką gulę w moim gardle. — Znaczy dobry wieczór — poprawiam się. — Miło mi pana poznać, panie...

Mężczyzna przerywa moje dukanie i bierze mnie w ramiona jak poprzednio i Aarona. Otwieram szeroko oczy i wlepiam wzrok w rozbawionego tą stacją blondyna, który opiera się o framugę drzwi.

— Miło cię w końcu poznać — mówi mężczyzna, wypuszczając mnie ze swoich objęć. — Jestem Kenneth, ale mów mi Ken — przedstawia się.

— Skyler, ale...

— Woli, gdy się do niej mówi Sky — kończy za mnie wyluzowany Aaron. — Dla twojego dobra, lepiej mów Sky. Wiem z doświadczenia — dodaje, sztyletując mnie wzrokiem.

Ken, widząc naszą małą bitwę na spojrzenie, zaczyna się śmiać. Bierze moją dłoń w swoje ciepłe i szorstkie dłonie. Dopiero tez dostrzegam cień podobieństwa Kena do Aarona. Blond włosy muszą być wizytówką rodziny Hollow. Moje oczy przeskakują od jego włosów do czarnych jak smoła oczu.

— Jesteś bratem Luke'a? — pytam, przypominając sobie, że ojciec Aarona ma ten sam kolor oczu.

— Widzę, że poznałaś mojego młodszego braciszku. Chodź synu, pewnie zmarźliście — zwraca się tymi słowami do blondyna.

Moja osoba zostaje wpuszczona jako pierwsza do ciepłego pomieszczenia. Przedtem nie zdawałam sobie nawet sprawy z tego, jak zimno jest na zewnątrz, ani z tego, że palce zaczęły mi powoli odmarzać.

Jak i z zewnątrz, wnętrze wypełnia piękne ciemne drewno, które kontrastuje z jasnymi mebli. Prawie każdy centymetr podłogi pokrywają wytarte dywany kupione na pchlim targu, a ściany przyozdabiają małe i duże poroża jeleni i stare, zżółkłe już zdjęcia rodzinne.

Przerywam podziwianie pomieszczeń, dopiero gdy pan Kenneth i Aaron zatrzymują się za gablotką z kluczami. Zerkam na pęk kluczy i dostrzegam, że wszystkie wiszą na haczykach. Mężczyzna sięga po ten, pod tabliczką z numerkiem 3.

— Pewnie jesteście zmęczeni podróżą — mówi, wręczając Aaronowi klucz. — Spiżarka jest pełna. Zjedzcie sobie coś, umyjcie się i idźcie spać.

— Dziękujemy — odpowiadam, wtulając się pierś chłopaka.

Jeżeli w jakikolwiek sposób zaskoczyłam tym gestem blonda, ten nie daje po sobie tego poznać. Okrywa mnie swoim ramieniem.

— I obowiązkowo zaprasza jutro o 12 na indyka — mówi, z uśmiechem Ken. — Dobranoc dzieci.

— Dobranoc — odpowiadamy jednocześnie.

Pan Hollow w drodze do drzwi wymienia się z Aaronem paroma informacjami, odnoście domku, w którym będziemy spać. Wszystkie sprzęty, oprócz lodówki są odłączone, więc mamy je podłączyć do gniazdek i obowiązkowo napalić w komiku.

Gdy tylko drzwi do domku wujka Aarona się zamykają, przechodzę do działania.

— Dlaczego mi nie powiedziałeś, że jedziemy do twojej rodziny? — pytam, odsuwając się od chłopaka.

— A to jakaś różnica? — pyta, zakrywając usta dłonią, przed ziewnięciem. — Ken w każde święto dziękczynienia jest sam, pomyślałem, że skoro ja nie spędzę tych świat z ojcem, a ty z matką, to spędzimy je we trójkę.

— Jest różnica Aaron — upieram się, przyspieszając kroku. — To twoja rodzina, nie moja. Nie powinieneś mnie w ogóle komukolwiek przedstawiać.

— Dlaczego? — słyszę jego głos za swoimi plecami.

Staję w miejscu. Czuję pod powiekami zbierające się łzy. Szybko mrugam, aby je przegonić i dopiero po tym odwracam się do blondyna.

— Dlatego, że nie chcę doprowadzić do zniszczenia i jej.

Chłopak robi krok do przodu, lecz nie patrzy na mnie. Jego wzrok jest utkwiony gdzieś nad moją głową.

— Moja rodzina i tak jest już rozbita — mówi, z czystym spokojem. — A dokładnie rozbita na trzy części. Z całej mojej rodziny zostaliśmy we trójkę. Ja, tata i wujek.

Marszczę brwi i podnoszę na niego wzrok. Wydaje się teraz taki bezbronny. Nigdy nie pytałam go o jego dalszą rodzinę ani on nigdy o niej nie mówił.

— Nie mam żadnego kuzynostwa, bo wujek nie miał dzieci. Moi dziadkowie zmarli, gdy tata miał szesnaście lat, a Ken dwadzieścia dziewięć.

— A rodzina twojej mamy? — pytam cicho.

Krew huczy mi w uszach, gdy czekam, tak na jego odpowiedz, ponieważ wiem, że zapędzam się w tereny, które lepiej omijać.

— Nie wiem — odpowiada, wypuszczając z płuc powietrze. Dopiero teraz jest w stanie na mnie spojrzeć. — Moja mama wychowywała się w domu dziecka. Nigdy nie poznałem jej rodziców. I chyba nie chcę — dodaje, a jego ostatnie słowa są zaprawione goryczą.

Trzy osoby. Czy to w ogóle jest rodzina? Czy tylko mała zbiorowość osób, w której płynie ta sama krew? Pomimo zimna, jakie panuje na zewnątrz, oblewa mnie poczucie winy w postaci purpurowego rumieńca. Czuję się jak egoistka, ponieważ ja nawet nie potrafię zapamiętać imion tych wszystkich kuzynek, wujków, ciotek, podczas gdy Aaron ma tylko te trzy osoby.

Na jego usta wpływa wymuszony uśmiech. Ruszamy dalej. Na moich barkach ciąży poczucie winy, którego wcześniej nie czułam. Podczas gdy ja zacierałam wszystkie więzi z osobami z mojej rodziny, on się trzymał jak koła ratunkowego tej garstki osób.

— Nie zawsze tak było — szepcze Aaron, jakby do siebie. Wsuwam się mu pod ramię, aby go wysłuchać. — Bo widzisz, to miejsce kiedyś tak nie wyglądało. Było pełne ludzi, po trawie biegały małe dzieci, w ogrodzie ludzie piekli na grillu kiełbaski, a wszędzie unosił się zapach bzu. A laskiem spacerował wujek z ciocią.

— Miałeś ciocię? — pytam zdziwiona.

— Tak, nazywała się Hope. Była to najzabawniejsza i najodważniejsza kobieta, jaką poznałem. Miała wielkie serce, którym kochała wuja. A on kochał ją, więc na ich piątą rocznicę ślubu kupił to miejsce — mówi, obejmując wzrokiem teren kompleksu.

— Nazwał to miejsce Cape of Hope [1] od jej imienia.

— Nigdzie nie widziałam szyldu.

— Zdjął szyld, po jej śmierci. Powiedział, że stracił wszelką nadzieję w swoim życiu.

— To smutne.

— To życie, Sky — wzdycha. — Od tego czasu nikt się już tu nie zatrzymuje.

Aaron kończy swoją opowieść, dokładnie przed domem numer 3. Oczyma wyobraźni jestem w stanie wyobrazić sobie gromadkę dzieci biegających od jednej werandy do drugiej, jakąś kobietę, która rozkoszując się lekturą, huśta się na huśtawce. Okiennice są otwarte na oścież, tak samo, jak okna. Na zewnątrz czuć zapach wypieków.

— Skoro twój wujek, nie chce tego miejsca, to dlaczego nadal je trzyma? — pytam, gdy ten otwiera drzwi.

Nie odwracając się do mnie, odpowiada:

— Myślę, że on jednak nie stracił całej nadziei. Ona tutaj jest. Tu, w tym miejscu.

Aaron otwiera drzwi do mieszkania. Stoję tuż za jego plecami i jak on szukam w tych ciemnościach włącznika. Przesuwam dłoń po deskach, aż pod palcami wyczuwam plastik. Naciskam go, a wtedy cały przedpokój zalewa światło.

Spoglądam w dół i dostrzegam pod moimi butami zeschłe liście i piach. Nad naszymi głowami unoszą się pajęczyny, a szafki pokryte są grubą warstwą kurzu.

— Nie zdejmuj butów — uprzedza mnie blondyn. — Potem to wszystko ogarnę.

Idę za chłopakiem, który w każdym z mijanych pomieszczeń zapala światło. Rozglądam się po wnętrzu domu, jak po muzeum, które nikt nie odwiedzał od wieków. Na ścianach wiszą zdjęcia przedstawiające rozweselone rodziny. Pochodzą one z przestrzeni kilku różnych lat. Czy są to zmarli członkowie rodziny Aarona? Czy tylko rodziny, które wynajmowały tutaj pokój? Nie dostrzegam na nich ani jednej osoby, która byłaby chociaż trochę podobna do Aarona.

— Rozpalę w kominku — mówi, wkładając już drwa do kominka.

Opadam na stojącą przed kominkiem kanapę, nad którą wzbija się kurz. Na stoliku obok leży jakaś prasa i lampka. Biorę jedną z gazet do dłoni i przechodzę do czytania tytułu, który wydaje mi się znajomy. Następnie przenoszę swój wzrok na datę.

— 2010 — czytam.

— Co? — pyta blondyn, podpalając zapalniczką zwitek papierów.

— Rok. Ta gazeta jest sprzed siedmiu lat — mówię, przeglądając resztę prasy.

Drewno w kominku powoli zaczyna lizać mały płomień. Aaron wstaje z kolan i wyciera brudne ręce o spodnie.

— Od ilu lat nie żyje twoja ciocia?

— Siedmiu — wyjaśnia.

Odkładam gazetę na szafeczkę. Jest mi trudno uwierzyć, że jesteśmy tutaj pierwszymi ludźmi od siedmiu lat. Z drugiej strony rozumiem Kena. Moja matka po śmierci ojca miała tak samo, jego gabinet pozostał w takim samym stanie, jak zanim wyjechał. Książka, którą mi czytał nadal leży na biurku, w nadziei, że ktoś w końcu ją do końca przeczyta. Lub raczej leżała.

— Pora spać — z rozmyślań wyrywa mnie spokojny głos Aarona. I dla niego ta podróż byłą ciężka.

— Nawet nie mam siły się umyć — mówię, mu, gdy i on opada na miejsce obok mnie.

— Ja też — odpowiada, gdy opieram swoją ciężką głowę o jego pierś.

Tkwimy tak przytuleni w siebie przez dłuższy czas, wpatrzeni w tańczące płomienie. Z naszych ust nie wydobywa się żadne słowo. Jedynym dźwiękiem, jaki nam towarzyszy jest nasz oddech, trzaskanie ognia i gwizdanie wiatru.

Ostatnie co pamiętam z tej nocy, są ramiona Aarona, który kładzie mnie do łóżka. Przed oczami widzę czerwień jakiegoś materiału, chyba baldachimu. Budzę się tylko raz, gdy moim ciałem wstrząsa dreszcz. Obracam się w drugą stronę, aby ogrzać się przy ciele Aarona. Macam dłonią miejsce, gdzie powinien być, lecz zastaję pustkę i zimne miejsce.  

[1] Cape of Hope - z ang. Przylądek Nadziei

Moje NieboOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz