Miałam wrażenie jakby uleciały ze mnie wszelkie uczucia, jakby dawna dziewczyna bezpowrotnie zniknęła, zostawiając tylko pustą skorupę. Dlatego niewiele przejmowałam się karteczką czy próbami, które stanowiły wtedy najmniejszy problem. Zwłaszcza, że nie zamierzałam nawet brać udziału w kolejnym zadaniu.
Wstałam na chwiejnych nogach, nadal zaciskając w dłoniach pierścień. Nie umiałam się zdobyć na to, by założyć go na palec, ani na zostawienie go w tamtej altance. Miałam nadzieję, że pewnego dnia zwrócę go Czarnemu Kotu. O ile kiedykolwiek jeszcze do mnie wróci.
Szłam wolno mostkiem, a kiedy byłam już na środku zauważyłam, że coś dziwnego dzieje się z wodą. Zaczęła falować. A wiatr nie wiał. Fale robiły się coraz większe, wyższe, dziksze. Po czasie zrozumiałam co się dzieje.
Była północ.
Nadszedł czas ostatecznego testu, a ja zostałam sama, jedynie z wielką pustką w sercu.
Fale chlustały w pomost. Jedną ręką trzymałam się drewnianej poręczy, by nie upaść, a drugą nadal strzegłam skarbu. Ściany wody nie malały, wręcz przeciwnie. Waliły we mnie coraz mocniej, mocząc ubranie, włosy. Słodka woda dostałą mi się do ust, oczu, uszu. Usiadałam i oplotłam się wokół drewnianej belki, jednej z podtrzymujących barierkę.
Nie potrzeba było geniusza by zgadnąć kto za tym wszystkim stał. Szybko ogarniała mnie panika. Nie umiałam pływać, więc gdybym wpadła do wody utopiłabym się. Tym razem nie było obok mnie bohatera mogącego pomóc...
Fala za falą, a między nimi krótkie oddechy. Serce waliło mi jak oszalałe, a morderczy żywioł chciał ukrócić te męki. Niestety, w dość drastyczny sposób. Już po kilkunastu minutach straciłam siły. Pomimo ogromnego wysiłku słabłam, a przeciwnik przybierał na sile.
Z nowym uderzeniem wody poczułam, że już dłużej nie wytrzymam. Fala wpadła z powrotem do sadzawki, a ja razem z nią. Natychmiast poczułam płyn próbujący przedostać się z moich ust do płuc. Wiedziałam, ze zostało mało czasu aż się zupełnie uduszę. Zaczęłam machać szaleńczo rękami oraz nogami, chcąc wydostać się na powierzchnię, jednak nie dawało to zupełnie żadnego efektu, tylko bardziej mnie męczyły. Już powoli traciłam świadomość od braku tlenu. Odnosiłam wrażenie, jakby żelazne kajdany zaciskały się na moim gardle.
Poddałam się.
Zamknęłam oczy i skupiłam uwagę na łagodnym kołysaniu. Na uczuciu opadania ku dnu. Na falujących roślinach łaskoczących moją twarz, nogi, dłonie. Wszystko to na pierwszy rzut oka tworzyło cudowny krajobraz. Niezmienny, nienaruszony czasem, odcięty od wszelkich dramatów nad powierzchnią, jednak były to tylko pozory. Im bardziej zapadałam się w ciemność tym bliżej byłam śmierci.
Do głowy przyszło mi, że drastyczne, czy nie, to jednak też w pewien sposób romantyczne jest odejść w taki sposób: pod osłoną nocy, ze strzaskanym sercem, otoczona całym tym pięknem.
Nagle poczułam iż coś owija się wokół mojej talii oraz dotyka ust. Nie miałam sił nawet kiwnąć małym palcem, a co dopiero sprzeciwić się gdy owa istota rozwarła mi wargi, a już w następnej chwili poczułam tlen. Jego smak, zapach,które wedle nauki nawet nie istnieją. Po raz pierwszy zrozumiałam czym jest tchnienie życia: dla mnie było ono waśnie tlenem podczas duszenia. Wraz z możliwością oddychania powróciła jasność umysłu. Otworzyłam oczy i z zaskoczeniem zauważyła, że zmierzam ku powierzchni. Tarcza srebrzystego księżyca prześwitywała prze fale, a ja patrzyłam na nią jak zaczarowana, czekając momentu kiedy wrócę na powierzchnię, niczym do dawno opuszczonego domu.
Przebiłam taflę i znalazłam się upragnionym świecie ziemi oraz wiatru. Z rozkoszą nabrałam w płuca świeżego powietrza. Czułam się spokojna. Teraz wystarczyło dostać się na brzeg i wrócić do mieszania babci. Spojrzałam w kierunku gdzie powinien znajdować się budynek.
Jednak go tam nie było.
Zaczęłam szaleńczo obracać głowę na boki, mając nadzieję, że po prostu pomyliłam strony. Jednak gdzie by nie spojrzeć tam były litry wody. W każdą stronę. Ocean. Byłam w oceanie. Żadnego lądu, choćby linii brzegowej gdzieś w oddali. Tylko niebo pozostało takie samo: nocne, czyste, usiane gwiazdami. No i ułamany kawałek mostu, unoszący się na już prawie niewidocznych falach.
Na raz przypomniałam sobie o istocie nadal obejmującej mnie w pasie. Znajdowała się za moimi plecami, więc musiałam wykręcić głowę, by dojrzeć twarz osoby, której zawdzięczałam życie.
Wrzasnęłam.
To był potwór. Nie miał twarzy. Cały został utkany z cienia, a macki ciemność unosiły się wokół jego sylwetki jak węże. Tylko oczy wyróżniały się z tej czarnej masy, jednak to one właśnie okazały się najbardziej upiorne. Roziskrzone jak dwie czerwone żarówki. Bez źrenic, bez białek, po prostu dwa świecące punkty.
Próbowałam wyrwać się stworowi. Może i mnie uratował jednak nadal mógł chcieć mojej zguby. Zwłaszcza jeśli był na usługach Pawicy. Jednak trzymał mnie mocno i nie dałam rady. Przerażenie sięgnęło zenitu gdy pochwycił moją dłoń, ciągle zaciśniętą w pięść. Tę w której trzymałam pierścień. Najwyraźniej chciał mi go zabrać jednak szybko schowałam rękę za plecami i spojrzałam w oczy potwora, chcąc przekazać, że nigdy go nie dostanie. Pomimo, że jego spojrzenie napełniało mnie paniką to czekałam aż on odpuści. I tak się stało. Schylił głowę, po czym zaczął płynąć ku połamanemu mostowi.
Kiedy gramolił się na deski wykorzystałam sytuację. Kopnęłam przeciwnika. Wpadł do wody, podczas gdy ja stanęłam na środku drewnianej konstrukcji. Patrzyłam na potwora z góry, jednocześnie wyciągając zza pasa berło.
Szykowałam się do walki.
CDN
CZYTASZ
Miraculum 3-Szanghaj
FanfictionNiańczenie małych dzieci to trudna sztuka. A niańczenie tych dużych? Katorga. Zwłaszcza jeśli musisz upilnować niesfornego kota hasającego samopas po największym mieście w Chinach i to mając zaledwie siedemnaście lat, stalkera na karku, znikającego...