Rozdział 7.

1.1K 130 119
                                    

Castiel obudził się ze snu sapnięciem i pierwsze słowo, które padło z jego ust to Dean. Nawet będąc zwykłym śmiertelnikiem czuł, że coś jest nie tak.

Zerwał się z łóżka, aż zakręciło mu się w głowie, musiał na chwilę się zatrzymać, żeby nie upaść. Nie trwało to długo, i z czarnymi kropkami cały czas tańczącymi przed oczami wypadł ze swojego pokoju.

- Dean?

Cisza. Ogłuszająca, przerażająca cisza. Przyspieszył kroku, drzwi do pokoju Winchestera były otwarte. W środku pustka. Dalej kuchnia, biblioteka, pokój, w którym spędzali luźne popołudnia przed telewizorem. Garaż, pokój Sama, pomieszczenie z bronią, piwnica, wszędzie pusto.

Castiel zaczynał panikować. Wrócił się do sypialni Deana. Brakowało torby, trochę ubrań, kluczyków. Zrozumiał. Teraz biegł. Do biblioteki. Księga z rytuałem. Nie ma. I tak przyszła złość.

Cholerny Winchester! Nie ma pojęcia w co się pakuje, co robi. Ratuje brata? Idiota! Sanguis to nie zwykły demon, skoro nie dała sobie z nim rady armia aniołów, to jak on chciał to zrobić? Nijak.

Nie miał pojęcia co robić. Nie mógł od nikogo zażądać pomocy, bo nikogo nie miał. Nie chciał współpracować z Crowleyem ani Roweną, ale jeżeli to będzie konieczne do uratowania Winchesterów to zrobi to bez wahania.

Cas po raz pierwszy miał ochotę przeklinać. Nigdy nie rozumiał czemu Dean to robi, czemu inni ludzie to robią. Były przecież różne sposoby wyrażania emocji, złości. Teraz rozumiał, że tak naprawdę nie było.

Odetchnął, zastanowił się chwilę. Będzie się ścigał z czasem (Dean, nie rozumiem, czas to przecież nie osoba.), bo nie ma innego wyjścia.

Ruszył do garażu, chwycił kluczyki do jednego z samochodów. Może uda się odtworzyć kroki starszego z braci, poza tym nie mógł odjechać daleko, Cas zasnął najwyżej godzinę temu. Czas sprawdzić, czy nadal pamięta jak prowadzić.

***

Jechał długo, nie zatrzymywał się do momentu, kiedy powieki niemal mu opadały. Martwy na nic się nikomu nie przyda. Zjechał na pobocze, zgasił silnik. Trzy godziny, tyle mu starczy, potem ruszy dalej. Ułożył się w poprzek na siedzeniu, przykrył kocem, który zawsze trzymali na tylnym siedzeniu. Oczy same mu się zamykały, ale myśli nie chciały się uspokoić.

Zostawił Casa. Zawiódł Sama. Życie, które tak sumiennie układał, budował cegła po cegle zaczęło się walić. Cholera, już się zawaliło. Spieprzyło się, bo tak było zawsze, bo nazywał się Dean Winchester. Mógł mieć rodzinę, Sama, mamę, Casa, mógł mieć ich wszystkich. Niestety, schrzanił.

Zastanawiał się, jak na jego zniknięcie zareaguje anioł. Będzie go szukał? Pewnie tak. Albo nie. Może po tym jak go odepchnął... nie, ostatnio sam stwierdził, że on i Sammy to jego jedyna rodzina. Wiedział, że już się nie zobaczą. Kiedyś, dawno temu, na początku ich znajomości Castiel opowiedział mu o niebie. O tym, że każdy człowiek ma własne. Gdyby Niebo jeszcze istniało, a on by teraz umarł, to element do niego należący byłby niekompletny. Nieba nie było bez Casa.

Zamknął oczy, zasłonił je przedramieniem. Mógł dać właśnie upust emocjom. Zazwyczaj nawet jeśli miał do powiedzenia więcej, niż jego usta były w stanie sformułować, dusił to w sobie. Wolał się zadławić słowami, niż pozwolić, aby ktoś zobaczył go inaczej niż jako wzorowego żołnierza.

Był sam. Kompletnie sam. Pozwolił sobie na więcej niż pojedyncza łza. Tej nocy Dean Winchester wył. Nie płakał, nie szlochał. Krzyczał ile sił w płucach, dopóki jego gardło nie zaczęło piec i protestować, okładał skórzaną tapicerkę pięściami, aż ból trochę zelżał. Przez te kilka godzin nosił żałobę po tym, co stracił.

Beloved. Destiel Story.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz