Rozdział 11.

928 129 55
                                    

Aniołku? Słuchasz? Mógłbyś się już obudzić, Cas. Tyle razy mówiłem ci, że cię potrzebuję, ale chyba nigdy nie wystarczająco. Jesteś teraz człowiekiem, Cas, wiem, że nie masz łaski. Ale nie mógłbyś użyć jakiegoś innego anielskiego triku? Nie zadziałałby?

Cholera, spieprzyłem, aniołku. Jesteś moim aniołem, Cas. Nieważne, czy jesteś człowiekiem, demonem, aniołem Boga czy jakimkolwiek innym pierzastym sukinsynem. Zabawne, nie sądzisz? Nigdy nie wierzyłem w Boga, nie wierzyłem w Anioły ani Niebo. Potem się pojawiłeś, zrobiłeś wielkie wejście i o dziwo zostałeś. Nikt nigdy nie zostawał, Cas, nawet Sammy. Nie miałem mu tego za złe, jakbym mógł? Po prostu... Boże, czuję się jak w telenoweli.

Tylko, Cas, to nie jest film. Więc przestań się wygłupiać i wracaj, słyszysz? Możesz mi za to skopać tyłek, za to, że namówiłem cię do szukania Sama, nie powinienem był, to moja odpowiedzialność, nie twoja. Nie leżałbyś tu.

Udało mi się chociaż uratować ten obrzydliwy płaszcz. Nie mam pojęcia co widzisz w tym prochowcu. Pewnie trzeba go będzie oddać do pralni, jest... jest na nim twoja krew, Cas. Obiecuję, że zanim się obudzisz, będzie jak nowy.

Dzisiaj byłem w bunkrze, wziąłem księgę i szukam dalej. Może jest inny sposób na wejście do Nieba. Chcieli mnie stąd wygonić, żeby zmienić opatrunki czy coś takiego. Nie zgodziłem się. Powiedziałem im, że Winchesterzy się nie rozdzielają. Bo jesteś Winchesterem, aniołku.

Wyśpij się, Cas. Potem nie spuszczę cię z oka.

Amen.

***

Anioł szedł korytarzem. Nie tym tunelem, na którego końcu jest światło. To był zwykły korytarz, ten w bunkrze między pokojem jego a Deana. Był w szpitalnej piżamie o tym obrzydliwym niebieskim kolorze.

Kilka rzeczy było inaczej. Nie widział końca korytarza, ani jego początku. Po lewej były jedne drzwi, po prawej drugie. Niemal instynktownie skierował się w stronę sypialni starszego łowcy. Otworzył drzwi. Nie spodziewał się tego, co zobaczy.

Piekło to za mało, żeby to opisać. Nie było demonów, duchów, dżinnów, nic. Była ciemność. Nicość. Przerażająca cisza. Pustka.

Cas wziął krok do przodu, stracił grunt pod nogami. Zaparło mu dech w piersiach.

Przed oczami przeleciała mu każda chwila z Deanem, od momentu wyciągnięcia go z Piekł, o czym nie pamiętał Winchester, aż do ostatnich chwil w domu Daniela zanim stracił przytomność. Wszystko, Czyścieć, Dean widziany przez Lucyfera, ból, ból, ból. Więcej. Ciepło, które w ciągu sekundy zamieniało się w przejmujące zimno. Łzy napłynęły mu do oczu, pociekły po policzkach.

Normalny człowiek by się odwrócił, uciekał jak najdalej. A Cas? Stał tam, bo mimo wszystko był tam gdzieś Dean. Nieważne, że w nawale cierpienia, desperacji, zimna. Chciał go znaleźć.

Poczuł gorąco liżące jego kostki, zamieniające się w ogień, krzyknął. Nie miał pojęcia co się dzieje, jedyne co obijało się o jego duszy to Dean, jedyne co czuł to Dean. Jego usta na swoich, z tego jednego pocałunku. Jego ciepłe, szorstkie dłonie. Widział zielone oczy łowcy, którego przecież wcale tam nie było.

Rozpadał się, skwar, który pieścił jego ciało, parzył, to też był Dean. Dean był wszędzie.

A potem wszystko się zatrzymało. Znowu był w korytarzu, czuł się jak wcześniej. Drzwi do pokoju starszego z braci były zamknięte. Odwrócił się w stronę swojej sypialni. Stała otworem.

Beloved. Destiel Story.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz