Steve Rogers nigdy nie uwierzył, że Bucky odszedł na zawsze. Właściwie od chwili, gdy ocknął się w szpitalu zaczął go szukać. Był pewien, że Barnes musiał być gdzieś w pobliżu. Inaczej tydzień po ich ostatnim "spotkaniu" Steve nie znalazłby na kanapie swojej zagubionej w głębinach rzeki tarczy z przyczepioną do niej karteczką "Zacznij pilnować swoich rzeczy, Stevie, jesteś już dużym chłopcem". Z początku spędzał całe dnie i noce na własną rękę szukając jakiejkolwiek wzmianki o Zimowym Żołnierzu w międzynarodowych mediach. W końcu zaniepokojony jego stanem Tony namówił Rogersa, by korzystał z jego bazy danych i wsparcia Jarvisa w Avengers Tower. Próbował go też namówić, by przeniósł się chociaż na jakiś czas do wieży, chcąc mieć go na oku "na wszelki wypadek". Steve nie chciał się na to zgodzić i co wieczór wracał do swojego mieszkania na Brooklynie. Codziennie łudził się, że otworzy drzwi, a w środku, na jego kanapie będzie siedział Barnes. Dni mijały, a o Buckym wciąż nie było żadnej wzmianki. Kapitan wyraźnie zmarkotniał, zaczynał już tracić nadzieję, że go odnajdzie. Aż do tamtego dnia...
Dochodziła dziesiąta wieczór, gdy Steve wracał do mieszkania po całym dniu poszukiwań. Półprzytomnie otworzył drzwi i wkroczył do pokoju... I skamieniał. Na jego kanapie siedział Bucky, który nieudolnie próbował opatrzyć sobie szerokie rozcięcie na ręce. Gdy usłyszał kroki spłoszony uniósł głowę, a jego oczy spotkały się ze wzrokiem Steve'a.
- Bucky - powiedział niemal mechanicznie blondyn. Barnes obrzucił pokój spojrzeniem, jakby szukając możliwości ulotnienia się.
- Nie uciekaj, Bucky - Rogers podszedł bliżej. - Proszę.
Ciemnowłosy westchnął, a potem zaklął.
- Język, Barnes. Daj, pomogę ci z tą ręką.
Bucky w końcu się uśmiechnął. Co prawda było to tylko lekkie wygięcie warg, ale w sercu Steve'a rozlało się przyjemne ciepło. Blondyn usiadł obok niego i zaczął obmywać jego rękę zwilżonym wodą utlenioną kawałkiem gazy. Potem zabandażował mu ranę i poklepał po ramieniu.
- Gotowe - powiedział łagodnie.
- Dzięki, Stevie - odparł zachrypniętym głosem Barnes.
- Powiesz mi, czemu tak po prostu zniknąłeś?
- To długa historia.
- W takim razie chodź do kuchni. Na pewno jesteś głodny.
Bucky podniósł się z kanapy i od razu zachwiał się. Steve chwycił go pod ramię i utrzymał w pionie, a potem posadził go z powrotem na kanapie.
- Dawno nic nie jadłeś, prawda?
- Tyle, ile wyżebrałem na dworcu. Nie chciałem kraść, więc po prostu liczyłem na życzliwość ludzi.
- Bucky... Czemu nie przyszedłeś tutaj?
- Nie wiedziałem, czy będziesz... Czy będziesz chciał mnie widzieć. Ostatni raz, gdy się widzieliśmy, chciałem cię zabić.
- A potem uratowałeś mnie przed utonięciem. I oddałeś mi tarczę. To się chyba wyrównuje, nie sądzisz? - Steve uśmiechnął się lekko. Barnes nie odpowiedział i odwrócił wzrok.
- Pójdę zrobić Ci coś do jedzenia, potem porozmawiamy, w porządku? - dodał blondyn.
- Nie musisz... Dam sobie radę, Stevie. Pójdę już.
- Nigdzie nie idziesz. Nie puszczę cię, ledwo trzymasz się na nogach.
Bucky nie odpowiedział, a Steve zniknął w kuchni. Gdy wrócił miał wrażenie, jakby czarnowłosy nie poruszył się nawet o cal.
CZYTASZ
Wings of love
FanficNowy rozdział w każdą sobotę! I proszę mi Nie Grozić z powodu wydarzeń w tym opowiadaniu. Jeszcze jedna taka sytuacja i cofnę publikację bo nawet nie chce mi się tym denerwować. "Steve Rogers nigdy nie uwierzył, że Bucky odszedł na zawsze" I faktycz...