11.

14 2 0
                                    

Smok targnął się jakby ugryzła go gigantyczna pszczoła. Pocisk przebił się przez białko niczym wielka igła, eksplodował na tysiące odłamków w chwilę później, kawałki ołowiu posiekały delikatne wnętrze gałki, werżnęły się boleśnie w kości czaszki, zraniły nawet szare zwoje mózgu. Bestia plunęła płomieniem w górę i wokół, spopielając swoich i wrogów. Pomarańczowy gejzer strącił z nieba jednego lotnika, który runął i uderzył w Mur, eksplodując wśród trzasku pękających, stalowych kości.

Porucznik Gawosh dała wreszcie znak. Pierwsze, co zrobił jej niewielki oddział to rozpierzchł się w panice, unikając płomieni. Ona pognała prosto na smoka i widząc to Trochka poczuła jak dławi ją wstyd. Cóż z tego, że potężny pancerz rozgrzewał się aż do białości? Nie było kogo upiec w jego wnętrzu. Pobiegli wszyscy, olśnieni nagle tym prostym faktem, w ślad za oficer.

Lotniki, których dowódca miał chyba równie stalowe nerwy, opadły miękko w dół, nad grzbiet smoka, prując w niego z dział. Wyrzutnie rakiet huknęły, ze świstem przecinające powietrze pociski sięgnęły boku bestii i eksplodowały wśród huku, rozdrażniając smoka, który wygiął szyję w tył. Kłapnięciem ogromnej szczęki zniszczył jednego lotnika. Wielki kieł zahaczył o śmigło, które rozerwało dziąsło bestii, lecz poza tym nie zrobiło na niej wrażenia.

Od przodu Czarne Ostrza porucznik Gawosh pruły już ołowiem w podbrzusze i gardło. Bezskutecznie, łuski odbijały z łatwością deszcz pocisków.

Drugie oko smoka zmieniło się nagle w krwawą sieczkę. Targnął łbem i oszalały z furii rzucił się naprzód.

– Zatrzymać go!

Bogowie, jak?

Rozstąpili się przed smokiem, z którego pyska wypływał płomień, znaczący drogę przed nim czarną smugą spalenizny. Unieśli karabiny, celując przez wciskający się wszędzie dym. Pruli w rozkrwawione ślepia i nozdrza, tak blisko ogromnej bestii, że gdyby wyciągnęli dłonie, mogliby pogłaskać jej rozgrzane łuski. Wielkie pociski zostawiały ciemne sińce na gadzim ciele, lecz tylko w okolicach ślepi i miękkiego nosa z ran płynęła krew. Wypełniający czaszkę bydlęcia mózg składał się już chyba w większości z ołowiu, a jednak potwór wciąż biegł, na oślep, wściekle. Jego płomień dotknął stóp Muru. Lotniki zmieniły pułap na niższy, waląc w łeb smoka ze wszystkiego, co miały, posyłając na niego eksplodujące w pióropuszach ognia rakiety, które wyrywały w łuskach jedynie płytkie, dymiące rany.

Smok walnął łbem w Mur. Ze straszliwym zgrzytem zwarły się jego szczęki. Drżenie przebiegło przez potężną zaporę, zwalając z nóg stojących na niej ludzi. Smok uniósł tułów, zadrapał pazurami po powierzchni bariery. Powoli przechylił się na bok i padł, jakby któraś z wbitych w szarą masę mózgu cząstek ołowiu dotarła wreszcie do ważnego ośrodka. Z rozwartego pyska i nozdrzy sączył się jeszcze smród siarki, dym spowijał las, uporczywy deszcz gasił trawiące wszystko płomienie. Ziemię zalegały popioły i trupy, obmywane deszczem.

Wciśnięty w ziemię, bezkształtny, zmiażdżony wielką łapą smoka, leżał mech Żuka. Pozrywane obwody były martwe, nie przeskakiwała po nich ani jedna iskra.

Obrońcy MuruOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz