IV. Samotnia

7.6K 1.1K 117
                                    

Kiedy wracał do domu, to, o dziwo, już nie padało, jednak przemoczone do suchej nitki siodełko, napuchnięte deszczówką, bardzo ochoczo zmoczyło mu tyłek, kiedy tylko zasiadł na damce.
Westchnął cierpiętniczo i na kilka chwil zamknął oczy, siedząc jak sierota, z wodą płynącą po nogawkach i wzdłuż nóg.
No nic, przecież nie wstanie, by narobić sobie wstydu, jęki nic nie pomogą, a już na pewno nie osuszą spodni.
Depnął na pedały i ruszył w mozolną podróż do domu, klnąc co chwilę pod nosem, szczególnie kiedy musiał jechać pod górkę na zasranej Mountain street.
Podarował sobie skręt w Feather street i zamiast tego objechał rondo obsadzone bratkami, by następnie odbić w Yorglarską, gdzie - jak mu się wydawało- kocie łby były jakby z lekka przyjaźniejsze, bardziej zbite, a nie tak odległe i wystające, jak na pierdolonej Feather, którą powinni przechrzcić na Toothless street.
Minął ledwo się trzymający, miniaturowej, swoją drogą, wielkości komisariat policji, gdzie przy otwartych drzwiach, kędzierzawy brunet popijał kawę, marszcząc nos.
Kiedy go mijał, to z premedytacją zaczął molestować dzwonek, od którego mogłyby pęknąć bębenki w uszach, a wszystko to, by przerazić nieświadomego Ronana.
Udało się, słyszał jego krzyk, kiedy mijał zamkniętą już bibliotekę.
Ma chujec za swoje i za te wszystkie mandaty, które mu wystawił.
Przejechał przez rynek, minął ławkę, na której miziała się z czułością jakaś starsza para emerytów, by potem znów odbić w lewo, w Bench street, wyzywając się w myślach, że nadłożył tyle drogi.
A wjeżdżając na obrzeża, na których mógł być już pół godziny temu, obiecał sobie, że jutro jedzie samochodem i jebie zdrowy tryb życia.
Już wolał, żeby mu kolano znowu zaczęło szwankować od zastoju, niż pocić się tak codziennie, jak jakiś wieprz.
Przebił się przez jeszcze kilka przecznic, aż w końcu wjechał na swoją dzielnicę, gdzie mieszkali spłukani, samozwańczy arystokraci, patrzący na wszystko z góry, będąc na samym dole.

Zeskoczył z damki, kiedy zajechał w końcu pod swoją posiadłość, która to kwitła dumnie na Flower street, co było tak ironiczne, że każdego wieczoru wypijał za to lampkę wina.
Kolanem trącił stalową, pomalowaną na czarno uliczkę, by następnie ruszyć ścieżką - w końcu prostą, wyłożoną czerwoną kostką - w stronę domu, który w sumie nie wyróżniał się na tle innych. Był tak samo biały, miał podobne wejście co inne, taki sam fantazyjny dach z granatowej dachówki i mnóstwo okien, ale to naprawdę od zajebania ich było.
Mijał grządki z kwiatami, przechodził pod napuchniętym kwieciem zwisającym z łuków, stojących wzdłuż ścieżki, mijał roślinki wyciskające się spragnione życia spomiędzy kostki.
Rower oparł o ścianę i wszedł po schodkach, stękając cicho z bólu nóg, w tych cholernie niewygodnych butach.
Zatrzymał się przed dwuskrzydłowymi drzwiami z mahoniu i po kilku chwilach grzebania po kieszeniach w końcu wydobył klucz i wtoczył się do domu, zapalając świata.
Nie zdążył nawet porządnie wejść do środka, a z salonu, ślizgając się na panelach, wybiegł biały borzoj, który nie tracąc czasu po prostu wskoczył na właściciela przytwierdzając go do ziemi, liżąc po twarzy, popuszczając na i tak mokre spodnie.
Westchnął, pogłaskał ją i podniósł się powoli.
- No ja też się cieszę - mruknął głaszcząc czule suczkę, kiedy ta zaczęła wokół niego biegać i piszczeć, obsikując przy tym wszystko wokół. - No ale nie aż tak, jesteś damą Fred.
Jego słowa nie zrobiły na niej jednak zbytniego wrażenia.
Ruszył w głąb domu, zdejmując po drodze spodnie, które odrzucił na skórzaną kanapę, na której jeszcze odznaczał się kształt psa.
Pachniało tam kwiatami, psią sierścią i tytoniem.
Przeszedł przez skryty w półmroku salon i otworzył wyjście na werandę, wypuszczając białego olbrzyma na ogród, by wybiegał podekscytowanie wśród kwiatów i przestał sikać na panele.
Stał parę minut opierając się o skrzydła balkonowe, aż w końcu westchnął cicho spuszczając wzrok.
Zapowiadał mu się długi, wolny wieczór, a wokół panowała głusza.

W domu było cicho, cholernie cicho, tylko stukot pazurków psa przebijał tę ciszę, jednak działo się to też tylko wtedy, gdy Kwiaciarz akurat gdzieś szedł, w przeciwnym wypadku Fred leżała pod jego nogami i spała, niestety nawet nie chrapiąc.
W samotności zjadł kolację przy świecy - resztki ze śniadania, bo nie chciało mu się robić nic świeżego, bo i też po co.
Przytulił butelkę wina w wannie, zasnął na kilka chwil, jednak odzyskał przytomność, kiedy woda napłynęła mu do ust.
Niestety.
Przebrał się w miękką koszulę robiącą mu za piżamę i w takim stroju, boso przeszedł się po ogrodzie, sprawdzając czy mimo porannego deszczu nie przydałoby się podlać jego milusińskich.
Nie trzeba było, wszystko pływało.
Potem w ciszy zrobił sobie herbatę, położył się w zimnym, pustym łóżku i zapominając o naparze zaczytał się w jakimś gównianym romansie, który poleciła mu Katherine.
Wolał poezję, taką ckliwą, może niezbyt ładną, bo pisaną w bólu uczucia, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma i czyta o smutnym wdowcu, zakochanym w sekretarce, która mogłaby być jego córką.
A w powietrzu wciąż unosiła się cisza i zapach kwitnących róż.
Ta samotność uwierała go, jak kolec wbity pod paznokieć, jednocześnie przynosząc komfort.
Codziennie wracał do swojego dużego, pustego łóżka, od którego​ bił chłód i obejmując kołdrę, marzył o miłości i silnych ramionach, które mogłyby objąć jego rozedrgane ciało łaknące bliskości tak bardzo, że czasami to łaknienie nie pozwalało w nocy spać.
Lubił jeść samotnie kolację przy świecach, by dać sobie namiastkę tego, o czym się pisze w romansach, śpiewał ballady swoim słabym głosem, co zawsze robił przy porządkach i podczas kąpieli, jeśli akurat nie towarzyszyły mu myśli samobójcze.
Jednak nie ważne, jak wiele hałasu by nie narobił, to na końcu zostawała ta cisza, zimne łóżko i niechętne spojrzenia.

Pragnął czułości, chwili wytchnienia od niepewności.
Kogoś, kto objąłby go ze wszystkich sił i szczerym głosem powiedział, że będzie dobrze, że wkrótce karta się obróci i jego życie zyska nowy sens.
Jednak nie posiadał nikogo, kto mógłby to dla niego zrobić, nie znał nikogo, kto kłamałby tak ładnie, jak jego umysł.

Więc powtarzał sobie, że z dwojga złego lepiej uśmiechnąć się do losu, który sam sobie go wybrał, niż szukać wytchnienia u kogoś, kto go potem zdepta jak śmiecia.
I dlatego kolejną noc spędził na patrzeniu w sufit, który kręcił się od nadmiaru alkoholu w głowie.

__ __

Jak postanowił - tak zrobił.
Zajechał rano pod kwiaciarnie czarnym autem i wygramolił się z niegoz cierpiąc na ból głowy.
Wyjął puszeczkę z jakimś facetem na spodzie, którego ochrzcił Fernando.
Fernando miał kręcone, czarne włoski, które sięgały mu do szerokich ramion i falowały na wietrze, był goły od pasa w górę, opalony, nasmarowany oliwką, prężący mięśnie.
Chłop idealny, silny, pewnie zdecydowany.
Dlatego Fernando był strażnikiem pudełeczka rozkoszy pana Surre.
Uniósł klapeczkę, wyjął gruby papieros i zapałki, zatrzymał się w połowie chodnika, jak ostatni cham i prostak, po czym, pocierając zapałką o chropowaty bok, w końcu zapalił papierosa.
Zadymił pól ulicy, odkluczył kwiaciarnię i powtórzył swój poranny rytuał, popijając co chwilę ostygłą kawę z wczoraj.
Czuł, jak rutyna go zjadała, ale i tak nic nie zmieniał.
Po odbębnionej robocie rozsiadł się w niewygodnym krześle i obserwując wejście czekał, aż ruch się trochę przerzedzi i będzie mógł iść dopełnić obietnicy.
A póki co siedział zgarbiony, słuchał smutnych piosenek i przysypiał co kilka chwil.
Czekał dwie godziny nim stwierdził, że ludzi jest wystarczająco mało, by podnieść tyłek z krzesła.

Niechętnie - i wyłącznie przed samym sobą - przyznał, że wnętrze, nie było tak złe, jak się tego na początku spodziewał.
W powietrzu unosił się całkiem przyjemny, słodki zapach drobnych przekąsek i ciężki aromat parzonej kawy.
Wnętrze utrzymywało się w ciemnych odcieniach brązu, z wyjątkiem białej podłogi, na której odznaczały się plamki rozlanej kawy i głośne stukanie obcasów kwiaciarza, który wkroczył do lokalu, wcześniej wywalając papierosa na chodnik.
Jedyna do tej pory klientka wyszła, mijając się z nim w wejściu, a po drodze zdążyła się nawet do niego uśmiechnąć. Nie wyłapał zbyt wiele z jej twarzy, bo szła za szybko, zauważył jednak, że miała bardzo ładny uśmiech.
Ale nie tak jasny, jak szczerzący się do niego olbrzym, stojący za ladą.
- Jednak przyszedłeś - zauważył błyskotliwie majstrując coś przy spieniaczu do mleka.
Chyba przy spieniaczu.
Surre tylko pokiwał głową, kiedy wzrok niebieskich oczu ślizgał się po jasnobrązowych ścianach, na których wisiały różne obrazki, od zdjęcia roweru zaczynając, po kobietę z parasolem kończąc.
Zatrzymał się mniej więcej po środku kawiarni i przemęczonym wzrokiem, prześlizgnął po ośmiu nierówno rozstawionych stolikach.
Faktycznie było trochę martwo, niby ładnie, ale z drugiej strony pusto.
Obrócił głowę, by niemrawo spojrzeć na zielonookiego, który, opierając się o ladę, patrzył na niego z dziecinną nadzieją.
- Jakie prognozy? - spytał, kiedy nad ich głowami zawisła cisza.
Chujowe.
Surre wzruszył ramionami.
Bertrand westchnął.
- Na pewno nie dałbym tutaj kwiatów kwitnących, bo zrobi wam się bomba zapachowa, stawiałbym raczej na jakieś rośliny liściaste poustawiane w neutralnych miejscach, a nie na każdym stole.
- Ach - Bertrand z zapałem pokiwał głową, jakby słuchał mądrości życiowych, choć Surre nie miał pojęcia o czym właściwie mówi.
- Ale jak mówiłem, nie jestem dekoratorem wnętrz, nie znam się na tym w ogóle.
- Ale brzmi dobrze, podoba mi się taki koncept.
Znowu wzruszył ramionami.
- Wam ma się podobać.
- Powiem rodzeństwu, jak wrócą z zakupów.
Kwiaciarz skinął dość zaskoczony odpowiedzią. Nie pomyślałby, że cała trójka jest rodzeństwem.
Jack uśmiechnął się, Leon, chcąc nie chcąc, zrobił to samo.

Właśnie na trzeci rzut oka można było dostrzec jego ładny uśmiech, wygładzający twarz, te radosne, zielone oczy, mające w sobie niemalże nadmiar delikatności, równy wielkości jego ciała.
Przełknął.
Chciał uciec z kawiarni, ale ani drgnął.
- Napijesz się kawy Leon?
On tak zabawnie i niepewnie wymawiał jego imię, że nie mógł odmówić.
- Tak... poproszę.
- Nie mów jaką, sam spróbuję zgad-
- Na pewno trafisz.
Miał nadzieję, że te zawroty w głowie to wczorajsze wino, a nie zapowiedź najgorszego, przed którym tak się bronił.

Bo na Boga jak on cholernie, nie chciał mieć z nim nic wspólnego, kiedy ten skurwiel tak bardzo go do siebie przyciągał i nie chciał odpuścić.

Pan oszalał, panie Surre | bxb✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz