VII. Był jak...

5.8K 998 93
                                    

Wieczorem miał dość nieprzyjemną sytuację.
Chodził po ogrodzie, podlewając kwiaty, a z racji, że było mu ciepło, to wyszedł jedynie w koszuli, którą to oczywiście zapiął po sam ostatni guzik, by się zbytnio światu nie obnażać ze swoim bladym, młodzieńczym ciałem.
Nie była ona specjalnie wyuzdana, sięgała mu do połowy ud, zasłaniała szczelnie wszystkie niegodziwości swoją czystą bielą, więc nie sądził, że ktoś będzie mu wciskał nos przez płot rzucając swoimi bolączkami w jego zmęczoną osobę.
Och, mylił się.
Ta stara lampuciara z naprzeciwka, ta, co zdradza męża z listonoszem, pani Owen - jak go pamięć nie myliła - wyprysła ze swojego ogrodu cała w gorączce.
Była może ósma godzina, czas, by położyła swoje pyskate dzieci spać, ale ona zamiast tego postanowiła im wyprawić jakieś urodziny czy ki chuj i bardzo jej się nie spodobała kreacja pana Surre, który czuł się w sumie dobrze i nawet całkiem atrakcyjnie.
Owen szła w jego stronę sztywnym krokiem, za mała sukienka wrzynała jej się w krągłe boczki, nóżki jak baleronki wyglądały nawet uroczo, czego nie można powiedzieć o wykrzywionej w grymasie czystej kurwicy twarzy.
Nie żeby go to interesowało to, że jej się coś nie podoba, ignorował ją skutecznie, dopóki nie zatrzymała się pod jego płotem i nie zaczęła zionąć ogniem.
- Czy pan oszalał, panie Surre!? - wydarła się głosem, którego dźwięk można by pomylić z gdakaniem ciężarnej kury - Dzieci patrzą, a pan tak paraduje z prawie gołą dupą!
Wyjął papierosa spomiędzy warg, plunął chmurą, która posłużyła za kamuflaż i westchnął, cicho podlewając róże.
- Tak jak pani.
Gwizdnęła, wciągając powietrze, coś świsnęło, jakby jej para uszami poszła, a na buzi zrobiła się czerwona jak dorodny burak.
- Ale chyba istnieje jakaś różnica między nogami mężczyzny a kobiety - bardziej stwierdziła niż zapytała mówiąc chyba na bezdechu.
W gruncie rzeczy chciał się z nią trochę podroczyć, ale z drugiej nie dzierżył chamstwa wobec kobiet, więc po prostu machnął na nią ręką, jak gdyby niewerbalnie chciał jej przekazać, że zaraz sobie pójdzie, więc nie ma co się pieklić, bo jej dzieci nie zostaną zgorszone przez jego nagie łydki.
Jednak na nieszczęście, pani Owen z lekkością ducha dzierżyła chamstwo wobec mężczyzn od siebie młodszych i zmęczonych żywotem.
Zaczęła go wyzywać, choć połowy wypluwanych słów nie mógł rozszyfrować. Wykrzykiwała jaki to z niego fetyszysta i pederasta i że w ogóle powinien pójść do diabła, bo zwykły hultaj z niego i do tego jeszcze ciota.

Nie zastanawiał się jakoś długo, kobieta nie zdążyła nawet uklepać swojego koka, który napuszył się od takiej ilości niczym nie uzasadnionej złości, kiedy Surre kulturalnie, acz ze szczyptą uszczypliwości uniósł z lekka wąż ogrodowy i oblał Owen strumieniem lodowatej wody, gasząc tym samym jej agresywne zapędy.
Po okolicy rozniósł się kwik kojarzący się z natarczywym deptaniem gumowej kaczki, Owen, jak łabędź na lądzie, bez grama gracji człapała biegiem na drugą stronę ulicy. Buty zbierała po drodze, bo spadły jej ze spoconych stóp przy tak nagłym ruchu, a w plecy cały czas obrywała biczem zimnej wody.
W duchu już się przygotowywał na uszkodzone listy, choć śmiał się w głos.

A kwadrans później pod jego dom przyjechała policja.
Policjant.
Bo w mieście mieli jednego, z racji tego, że romantycy i chorzy raczej nie garną się do bitki, a jednym z najgorszych wykroczeń odnotowanych w kajeciku policyjnym, było właśnie oblewanie sąsiadów wodą.
Otworzył mu niechętnie, wciąż świecąc bezczelnie nagimi nogami, za co dostał niechętnym spojrzeniem.
- Dostałem donos o zamieszce - mruknął Ronan Amber o włoskach kręconych jak u aniołka, lub w okolicach łonowych, jak kto woli.
- O pomocy sąsiedzkiej - poprawił go wyglądający zza drzwi Surre.
Ronan ucisnął zatoki.
- Oblałeś panią Owen lodowatą wodą.
- Bo się zgrzała.
Ronan westchnął gardłowo, nie zdążył jeszcze wejść do jaskini niebieskookiego gada, a już miał serdecznie dość tej komicznej interwencji.
Jednak pani Owen obserwowała z okna, więc postanowił spiąć się w sobie i kontynuować.
Surre z kolei z niemałym zainteresowaniem oglądał jego wewnętrzną walkę, która przegryzała się na zewnątrz przez rozmaite grymasy i westchnięcia nosowe.
- Mogę wejść? Czy chcesz rozmawiać w progu?
- Nie sądziłem, że pan policjant będzie chciał wejść.
Bo zwykle nie chciał.
Amber przekroczył próg, zdjął czapeczkę z głowy, wygładził granatowy mundur, kiedy Surre - jakby go ta sprawa nie dotyczyła - dreptał już do salonu, by następnie klapnąć na kanapę obok śpiącego psa i dolać sobie wina.
Ronan podążał za nim sztywnym, pełnym niechęci krokiem, aż nie zatrzymał się na granicy, w której panele przechodziły w dywan.
Milczeli, Leon popijał czerwone wino, nogę założył na nogę i zajął się machaniem stópką, kiedy Fred wybudziła się i zaczęła leniwie machać ogonem, patrząc na pana policjanta znudzonym spojrzeniem czarnych jak węgielki oczu.
- Dlaczego oblałeś tę kobietę wodą? - zaczął w końcu brunet, przemawiając absolutnie wymęczonym głosem.
- Bo to ona zaczęła.
- Bardzo dojrzale, ile masz lat? Dwanaście? Każdy konflikt tak załatwiasz i uzasadniasz?
Surre uchylił usta, Ronan uciszył go unosząc dłoń.
- Nie odpowiadaj, to było głupie pytanie, wiem, że tak jest.
- Zaczęła mnie obrażać w moim własnym domu.
- I musiałeś zrobić, to co zrobiłeś?
Surre wziął głęboki wdech, odchylił głowę w tył, a Fred oparła pysk na jego kolanie, okazując mu swoje wsparcie.
- Zmoczyłem jej sukienkę a nie zabiłem rodzinę. Daj mi za to klapsa i skończmy tę farsę.
Ronan westchnął, ścisnął zmarszczkę między brwiami, pufnął cicho zamykając oczy.
Niechętnie, ale musiał przyznać gadowi rację, Owen oburzała się zbyt bardzo, jak na szkodliwość sytuacji.
- Niech ci będzie, nie wypiszę mandatu, ale niech cię jutro cholero jedna, zauważę za kierownicą, to mnie popamiętasz.
- Nie strasz, nie strasz.
Pan policjant nie kontynuował tej bezsensownej dla niego wymiany zdań, machnął obojętnie ręką i zostawił Surre pijanego w dymie idąc do drzwi wyjściowych.

__ __

Rankiem Kwiaciarz wynosił donice, te z kwiatami jak i puste, i lecąc przez ogródek z niedużej szopki aż do samochodu zostawiał za sobą obłoczki dymu.
Robił sobie przerwę co jakieś dwie donice, bo bolały go plecy, bolało go kolano i czuł się jak stary dziad.
No i musiał się nieco bardziej zaciągnąć palonym tytoniem, co było niemożliwe w biegu.
Nie czuł się pijany, chuchał sobie w dłonie i wąchał uważnie, ale alkoholu nie wyczuł.
Na głowie także czuł się dobrze, nogi mu się nie plątały, wieczorem wypił jedynie jedną lampkę - z jedną maleńką dolewką -  by było mu łatwiej zasnąć - co wcale nie podziałało - więc postanowił wyruszyć samochodem, z racji, że miał trochę nowych bibelotów do wywiezienia, więc na rowerze umarłby już w połowie potrzebnych kursów.
A Ronan może sobie straszyć wagarowiczów, a nie jego.
Zatrzymał się przy samochodzie, kiedy doczłapał do bagażnika z piątą już donicą. Westchnął, pomasował dół pleców i przysiadł półdupkiem na wolnej przestrzeni, by sobie w spokoju pokopcić i zebrać siły, które go tak szybko opuszczały, sprawiając że jego kończyny były jak z waty, całe w drobnych dreszczach i słabe, jakby na granicy paraliżu.

Wiatr przeczesywał jego włosy niemalże z czułością, kiedy nad złotą głową wisiały szare chmury, które zdawały się jednak uciekać na rzecz ładniejszej pogody.
Albo jeszcze większego gnojownika.
Obojętnie.
Tak czy siak miał dziwnie złe przeczucia, które gryzły go od środka, od momentu gdy tylko wypełzł z łóżka.

Pod kwiaciarnią był kwadrans później, niechętnie wynurzył się z samochodu wzdychając przy tym cierpiętniczo.
Na samą myśl ponownego noszenia tego wszystkiego na nowo zaczynały boleć go plecy.
Nie żeby miał inny wybór.
Zatrzasnął za sobą drzwi, przeszedł przez chodnik i odkluczył drzwi kwiaciarni, otwierając je na oścież.
Postanowił sobie, że załatwi to szybko, najlepiej to biegiem, żeby może się aż tak nie zmęczyć.
Wrócił do otwartego bagażnika, nie zwracając uwagi na nic innego.
Kilka razy trzepnął dłońmi, wziął głęboki wdech...
- Pomóc ci?
...podskoczył.
Obrócił się przez ramię zaalarmowany nagłym pytaniem i wcale się nie zdziwił na widok uśmiechniętego od ucha do ucha olbrzyma.
To tyle w temacie unikania pana baristy.
Kwiaciarz musiał przymknąć lekko powieki, bo delikatne promienie słońca padające na żółty sweter baristy, odbijały się i gryzły go w oczy, jak banda wygłodniałych hien.
Jeśli Jack Bertrand miałby mu się kojarzyć z czymkolwiek, to na pewno byłby to słonecznik.
- Leon? - olbrzym pochylił się nieco w stronę kwiaciarza, wywołując u niego reakcję odwrotną; odchylenie się.
- Jeśli nie masz nic innego do roboty, to droga wolna - mruknął w końcu po chwilowym zawieszeniu.
A zielone oczy wypełniły radosne iskierki, kiedy silne dłonie złapały po donicy, by następnie ruszyć z nimi,  w stronę kwiaciarni.

Na czwarty rzut oka, jego serce przyśpieszyło wbrew woli, na przeciw rozsądkowi.
Czy to z przyczyny oczywistej, czy ze strachu na samą myśl, na samo wyobrażenie, szept podświadomości.
Wnętrzności skręcały się wzajemnie w zwarty supeł ,przyprawiając go o mdłości.
Choć miał nadzieję, że to tylko wczorajsza lampka wina pokazuje mu, że dolewka nie była dobrym pomysłem.
Bo Bertrand okazał się facetem, który naiwnie trwał w dziecinnej uprzejmości, wyglądał na takiego, którego potrzebowałby w życiu najbardziej.
Na czwarty rzut oka po prostu zauważył, że gdyby był nieco inny, nieco ładniejszy na charakterze, to miałby szansę na miłość, albo chociaż jej namiastkę, posmak na języku.
Chwilę wytchnienia, nawet w ramach przyjacielskiej życzliwości.
Muśnięcie ciepła, kłamstwo z dobrego serca, tak jak to bywało w przeszłości.
Jednak zamiast tego zaczęło go piec gardło, czy to z powodu nektaru, czy to z figli wyobraźni, choć dłonie drżały mu realnie i mocno.
Przełknął, oparł się o samochód, kiedy świat walił mu się pod nogami, od natłoku myśli, gonitwy histerii ze zdezorientowaniem.
Bo niby co  i dlaczego miałby w nim kochać?

____________________
Cierpię na absolutny brak cierpliwości, miałam to dać w sobotę.
(Ale przynajmniej w końcu dotrzymałam obietnicy c: )

Pan oszalał, panie Surre | bxb✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz