Dopiero kiedy już wychodzili, Leon zauważył stojące na stolikach roślinki, których do niedawna jeszcze tam nie było. Wszystkie były jedynie kupką liści i stały w miejscach wskazanych przez niego, w prostych glinianych osłonkach, z małymi ozdobami na kijkach wepchniętych w ziemię.
Wyglądało na to, że posłuchali wszystkich jego porad, a to wprawiło go w dziwne zadowolenie.
Cóż, po prostu lubił mieć rację.Kiedy zaraz po wejściu do kwiaciarni Jack zabrał się do pracy, Leon opierał się o szklaną ladę, pił kawę i trzymając jego czarny fartuch w objęciach, obserwował postępy.
Nie żeby donice były aż tak ciężkie, by faktycznie potrzebował tej uśmiechniętej góry mięśni do pomocy, postanowił jedynie skorzystać z okazji do nie spocenia się.
- Mają stać o tak? - spytał olbrzym, kiedy ustawił kolejną donicę przy ścianie, a materiał białej koszuli zacieśnił się na jego plecach.
Przełknął.
- Yhm, świetnie sobie radzisz - odmruknął mu, upijając kolejny, słodki łyk, kątem oka zauważając przechodzącą obok kwiaciarni Coline, która zmierzała w stronę piekarni dziarskim krokiem.
Jej ciemnobrązowa spódnica z wycięciem na udzie powiewała lekko, a bordowa marynarka w ogóle do niej nie pasowała, ale Coline zdawała się tym nie przejmować, bo szła bardzo dumnie, z brodą zadartą w górę.
Mijając drzwi zwolniła nieco, jakby chciała wejść do środka, jednak kiedy zauważyła zgiętego w pół baristę, jedynie poruszyła brwiami i poszła dalej jakby szybszym krokiem.
Westchnął cicho, upił kolejny łyk i podał fartuch Bertrandowi, który skończył swoją robotę, do której się tak ochoczo garnął.
- Dzięki za pomoc, bez ciebie też bym sobie poradził, ale miło, że mnie wyręczyłeś - powiedział blondyn, kiedy olbrzym odbierał swój fartuch.
Wtedy ich palce musnęły się, a on, szybko, jak poparzony jego ciepłem, zabrał dłoń.
- Do usług - z wąskich warg jak zwykle nie schodził uśmiech i miłe słowa - swoją drogą dobrze ci w kolorach.
Odchrząknął cicho, głowę obrócił w bok, biorąc nieco głębszy wdech.
- Dzięki.
Kolejny uśmiech, kaszel cisnący się na wargi, gorycz w gardle i wyimaginowany ból.
Bo przecież za wcześnie jeszcze na to.
- Jakbyś potrzebował w czymś pomocy, to wiesz, gdzie mnie szukać.
Odpowiedział mu jedynie skinieniem, a w następnej chwili siedział już w kwiaciarni sam.Westchnął, zamknął oczy.
- Puk puk.
To tyle z samotności.
Uchylił powieki, kiedy Coline szła już w jego stronę powolnym, modelowym krokiem.
- Katherine mówi, że jesteś popierdolony - powiedziała z pół uśmiechem na ustach, podając mu papierową torbę - i ja też tak myślę.
Zamrugał, przyjął pakunek i odstawił go na blat, który cudem się jeszcze nie uginał.
- Ciebie też miło widzieć, Coline.
- Słyszałam, że jesteś chory - stęknął zadzierając głowę, by spojrzeć w sufit - co ty tutaj w ogóle robisz? Dlaczego nie jesteś w domu? A co najważniejsze, drogi panie; dlaczego nie jesteś u lekarza?
- Nie chce mi się o tym dyskutować, Coli, naprawdę nie mam na to sił-
- A co robił tutaj Pan Słoneczko? - przerwała mu przechylając głowę w bok. Katherine musiała jej powiedzieć, że to o niego chodziło w całym tym ambarasie z rzyganiem.
- Pomagał mi - mruknął, idąc za ladę.
- Jak tak się garnie do pomocy, to niech pokocha tę twoją zgniłą dupę, i w ogóle czekaj...czy ty masz na sobie kabaretki?
Na pewno Katherine jej powiedziała, mógł wręcz usłyszeć w głowie jej wściekłe nagadywanie.
- A no mam - odpowiedział krótko, ignorując pierwszą część.Blondynka pochyliła się, oparła łokcie na blacie, zmarszczyła nosek, przyglądając się uważnie nietypowemu dla niego ubiorowi.
- Pożycz mi je - powiedziała krótko
- To oddaj mi marynarkę - odgryzł się, patrząc na nią kątem oka.
- Nie mogę tego zrobić, polubiłyśmy się.
- A chuj.
- A dupa, nie myśl sobie, że zapomniałam o temacie.
Znowu stęknął, tym razem nie na stojąco, a kiedy sadzał tyłek na twardym krześle.
- Będziesz się leczyć, co? - drążyła temat patrząc na niego z góry, już nieco łagodniejszym tonem niż parę zdań temu.
- Nie, taką mam zasadę.
- Twoja zasada ssie.
Westchnął pierdolenie ciężko i ścisnął palcami nasadę nosa.
Ona też westchnęła, położyła dłoń na jego ramieniu i zacisnęła je lekko.
Wiedział, że ona, w odróżnieniu od Katherine, pocieszała twardą ręką i siłą wpajała w głowę właściwe rozwiązanie, wulgarnością zakrywając to, jak bardzo się martwi.
I to go bolało, bo wiedział, że dodaje jej niepotrzebnych trosk, za każdym razem, gdy zwracała się do niego tym specjalnym tonem.
- Hej młody...wiesz, że mogę znieść wszystkie twoje pojebaństwa, ale nie dam ci umrzeć, rozumiesz? - powiedziała po chwili milczenia.
Dzień dopiero się zaczynał, a on wyzdychał się już za cały miesiąc.
- Dlaczego nie chcesz...? - spytała ciszej
Nie powiedział jednak nic, a ona zagryzła wargę, patrząc na niego ze szczerym zmartwieniem, sprawiając, że czuł się ze sobą coraz gorzej.
- Nic mi nie będzie - zapewnił cicho. - To nie jest mój pierwszy raz, umiem sobie z tym radzić.
Kłamał, a ona widziała to doskonale w jego pozbawionych iskierek oczach.
Pociągnęła cicho nosem, wyprostowała się, zdjęła z siebie marynarkę i położyła ją na jego świętej ladzie.
- No dobrze - mruknęła cicho. - Niech ci będzie, rób co chcesz, ale nie myśl sobie, że nie zainterweniuję, kiedy przestaniesz zauważać, że jest z tobą coraz gorzej, kapiszi?
Uśmiechnął się słabo, skinął w milczeniu.
- To dobrze. Idę już, a ty masz zeżreć te kanapki, rozumiesz? Przyjdę sprawdzić.
- Tak, proszę pani.
CZYTASZ
Pan oszalał, panie Surre | bxb✓
Roman d'amour❝Sprawiłeś, że kwiaty wyrosły w moich płucach I chociaż są piękne Nie mogę oddychać ❞ A jego kochać się nie dało, kiedy na ironię losu, sam zakochiwał się łatwo. ℹ️#3 miejsce w zimowej edycji konkursu Splątane Nici, w kategorii romans.