O godzinie dziewiątej w niedzielę rozpoczęły się cotygodniowe ogłoszenia parafialne. Patrzyłem na wszystkich zebranych w sporej jadalni, kiedy wyciągali się w krzesłach. Lynn marszczył brwi, spoglądając na mnie, jak stoję u szczytu stołu i potrząsam workiem w ręku. Michael siedział w skupieniu. Jeździłem wzrokiem po każdym tu zebranym. Serge, Trevor, Nathan, Brian, Mike, Sean i Diego. Ten ostatni żuł wolno gumę, spoglądając jak zwykle nie w tą stronę co trzeba.
Po chwili wywaliłem z worka pliczki banknotów. Jeden po drugim zaczęły wylatywać, tworząc na stole kupkę. Jeden z nich spadł na podłogę.
- Podnieś to – powiedziałem do Serga, siedzącego obok. Facet zrobił to i położył pieniądze na szczycie kupki.
- Dwieście tysięcy. To co udało mi się odłożyć przez dwa lata. Leży i kurzy się. Pytanie więc co powinienem z nią zrobić? – założyłem ręce na piersi. Czekałem na kreatywne odpowiedzi, aż usta wykrzywiłem w uśmiechu, może to kogoś zachęci.
- Powinniśmy je zainwestować w parcelę, aby zalegalizować – odezwał się Michael. Wyprostował się na krześle, przestając podpierać rękoma swojej głowy.
- Lubię twój tok myślenia. O to mi chodziło. Potrzebuję tylko osoby, która ma pewne warunki, które mogłyby taką operację urzeczywistnić. Wyciągnąłem karteczkę z kieszeni spodni i okrążyłem stolik, aby położyć ją przed Diegiem.
- To dla ciebie zaszczyt – szepnąłem mu na ucho. Diego skrzywił się, ale nie obejrzał się na mnie – Nie masz wyjścia. Przyjdź do mnie dzisiaj w nocy i porozmawiamy.
Wróciłem na swoje miejsce.
- Jutro jadę do San Francisco. Na cały dzień lub dwa dowodzenie przejmuje Michael. – rozchmurzyłem się znowu. Kazałem wstać wszystkim - Poproszę o oklaski dla Michaela! – zawołałem.
Chwilę potem, wrzuciłem kasę powrotem do worka.
- Posiedzenie uważam za skończone – rzuciłem wychodząc z jadalni.
Dominic wybudził się z śpiączki i obecnie można go było już normalnie odwiedzić. Kayla zadeklarowała, że pójdzie dzisiaj do niego, oczywiście z nikim innym jak z Mikiem i już od godziny siedzieli w szpitalu.
Jak już wspomniałem chłopaki wrócili z Los Angeles wczoraj i teraz musieli z powrotem ruszyć do pracy. Mieliśmy wystarczająco dużo towaru, aby dystrybuować go jeszcze przez jakiś miesiąc.
O godzinie dwudziestej wsiadłem do auta i wyjechałem z garażu. Stanąłem obok wysokiego, silnego cyprysu rosnącego zaraz obok bramy wyjazdowej i oglądałem, jak inni szykują się do wyjazdu.
Chwilę potem wyjechałem z mojej parceli i zacząłem wolno kierować się w stronę miasta.
Tym razem mieliśmy spotkać się na ogromnym placu, gdzie były publiczne maszyny do ćwiczeń i dwa boiska, jedno do koszykówki a drugie trawiaste służyło przede wszystkim do grania w piłkę nożną, ale jak udowadniały dzieci, które teraz się tam bawiły, mogło być również boiskiem do rugby.
Wyłączyłem silnik i otworzyłem okno. Miałem widok na grające dzieci, bo parking był dokładnie naprzeciw trawiastego boiska.
Włączyłem radio. The Black Eyed Peas, jakieś gówno, reklamy i w końcu wiadomości. Skakałem tak po stacjach. Kiedy już zadecydowałem czego chcę słuchać, odprężyłem się w fotelu i spojrzałem w stronę chłopaka w zielonej koszulce. Właśnie podawał bokiem piłkę. Inny odebrał ją i po chwili zdobył punkt.
Chłopaki mieli tu przyjechać, zostawić auta i ruszyć do pracy. To im trochę zajmie.
Wyciągnąłem paczkę papierosów ze schowka w aucie i zacząłem palić, wydmuchując dym przez otwarte okno.
CZYTASZ
Quick Shot
ActionOpowieść o perypetiach grupy przestępczej prowadzącej swoją działalność w Stockton w stanie Kalifornia. Fantastycznie się bawiłam, pisząc to, więc uznałam, że podzielę się radością z innymi, o ile w ogóle, ktoś uzna to za spoko rozrywkę. Zawiera wul...