Kur-rzecinki

92 21 5
                                    


UWAGA! Rozdział zawiera na tyle dużo wulgaryzmów, że chyba muszę o tym poinformować.


Stoję przed schodami prowadzącymi do siedziby łowców. Ogromny budynek zajmuje prawie połowę długości ulicy i nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że stacjonują tu wszystkie oddziały z Górnego Śląska. Obrońcy Katowic, jak chyba nigdy nas nie nazwano, zajmują trzecie piętro, na które teraz idę.

Muszę się tutaj zgłosić po każdym patrolu, tak jak każdy inny łowca. Zdać raport, wysłuchać pochwał albo ostrzeżeń (ja słucham głównie gróźb), a potem albo wraca się do domu, żeby odpocząć przed następnym patrolem, albo zostaje się przydzielonym do jakiegoś śledztwa.

Patrzę na zegar, wiszący między windami. Jeżeli chcę udawać, że dopiero zszedłem z patrolu, to powinienem postać tu jeszcze pół godziny, bo coś podejrzanie za szybko się zjawiłem. Kij w to. Powiem, że ktoś mnie podrzucił.

Wchodzę po schodach, żeby jednak uwiarygodnić swoją opowiastkę i stoję na klatce między pierwszym a drugim piętrem przez piętnaście minut. Kiedy w końcu docieram na trzecie piętro, uderza we mnie fala podniesionych głosów. Łowcy biegają  w tę i we w tę po korytarzu, krzycząc coś do siebie i rzucając dokumentami.

– Jack! – woła ktoś i kiwa na mnie ręką, znikając za drzwiami po lewej stronie. Idę za nim do niewielkiego pomieszczenia, gdzie gnieździ się już dziesięciu innych łowców. Zaduch jest nie do wytrzymania. Mam ochotę wyjść, ale wtedy w drzwiach staje Dowódca. Gromi mnie wzrokiem, a ja wiem, że on wie i że już się nie wytłumaczę.

– Gdzie ty, kurwa, za, kurwa, przeproszeniem, kurwa, byłeś? – warczy, dodając do zdania kilka kur-rzecinków.

Cofnąłbym się, gdybym miał możliwość. Ale, po pierwsze, za plecami mam ścianę łowców, a po drugie jego wzrok przyszpilił mnie do podłogi. Dosłownie. Milczę, wlepiając spojrzenie w jego czerwoną, wykrzywioną wściekłością twarz.

– Nie obchodzi mnie, kurwa, dlaczego, kurwa, nie dokończyłeś kurewskiego patrolu! – ryczy. – Ważne jest, kurwa, tylko to, że kurwa, cię tam nie było! A powinieneś, kurwa, tam być, jakby się, kurwa, stało, coś takiego jak, kurwa, to! – mówiąc to patrzy w kierunku biurka, otoczonego przez łowców. Korzystam z tego, że mogę się ruszyć i przemykam do rozłożonej na blacie dokumentacji. Chwytam jedno ze zdjęć i przyglądam mu się uważnie. Przedstawia ciało młodego mężczyzny, leżące na stole sekcyjnym. Denat ma czarne, błyszczące od tłuszczu włosy i bardzo bladą skórę. Na jego nogach i rękach widzę liczne skaleczenia, jednak żadne z nich nie wydaje się śmiertelne. Biorę kolejną fotografię. Tym razem ofiara leży na brzuchu. Spodziewam się zobaczyć jakąś głęboką ranę z tyłu głowy, ale nic z tego. Na plecach i karku jest nawet mniej zadrapań. Nim biorę do ręki następne zdjęcie przez głosy podenerwowanych łowców przebija się krzyk Dowódcy.

–Już wystarczająco gapiliście się w te papiery kurwa! – wrzeszczy, patrząc na mnie wymownie. – Teraz szczegóły! Wczoraj w nocy na Nikiszowcu zabito wampira, ale znalazł go Emil dopiero dzisiaj rano. A wiecie dlaczego kurwa? – pyta niemal słodko. – Bo Jack zdezerterował! Ślady przepadły, bo Jack opuścił patrol, zapominając, kim jest i co powinien robić!

Znów przeszywa mnie wzrokiem, sprawiając, że nie mogę się ruszyć. Zaciskam zęby, usiłując się uwolnić. Puszcza mnie.

– Do sprawy przydzielam Emila i Jacka! Reszta wypad kurwa!

Po chwili w pomieszczeniu zostaję ja, mój zmiennik Emil i Dowódca.

– Nie spierdol tego, Jack – rzuca wściekle. - Jak się nie sprawisz to osobiście dopilnuję, żeby twoja dezercja wpieprzyła cię na resztę życia do pierdla.

Nie wątpię.

– Idalia przekaże wam informacje – dodaje Dowódca. – A Lena wam pomoże. Do roboty!

Zapomniał o kur-rzecinku.

Dowódca wychodzi, a ja i Emil kierujemy się do windy i zjeżdżamy do kostnicy.

Kostnica to sterylne, wyłożone białymi płytkami pomieszczenie, znajdujące się w piwnicy budynku. Na środku stoją metalowe stoły, niektóre przykryte prześcieradłami. Na jednym z nich dostrzegam ciało wampira, przy którym stoi Idalia. Dziewczyna odwraca się, kiedy wchodzimy. Ta pół-łowca, pół-czarownica pracuje w kostnicy od kiedy skończyła osiemnaście lat. Teraz ma dwadzieścia pięć, długie kasztanowe włosy i błyszczące, szare oczy. Ubrana jest w biało-czarny obcisły fartuch.

– Cześć, Jack – mówi, pokazując w uśmiechu ostre ząbki. – Cześć, Emil. Przyszliście przywitać się z bladolicym?

– Cześć – odpowiadam. – Przyszliśmy po kilka informacji.

Kiwa głową i wskazuje na wampira.

– Miał jakieś trzysta lat, był zdrowy i silny, niegłodny. Tu – mówi, podnosząc rękę denata – ma tatuaż przynależności do klanu, szablę. Na całym ciele drobne skaleczenia i zadrapania, ale – Idalia zawiesza głos – żadnej śmiertelnej rany. Oczywiście żadnego srebra, bo od razu by spłonął. Żadnych potężnych czarów. Słowem, powinien był to przeżyć – kończy.

Zamykam oczy, usiłując przetrawić to, co właśnie usłyszałem. Wracają do mnie wczorajsze wydarzenia. Atak wilkołaka odpornego na srebrny nóż, potem narwana dziewczyna z lasu, a teraz to. Młody, zdrowy wampir ginie od skaleczenia. Co się tu dzieje?

Ledwo rejestruję, że Idalia coś mówi. Emil trąca mnie w ramię.

– Szabla to tatuaż przynależności klanu Szabelnia z Szopienic – mówi dziewczyna, trzymając w ręce teczkę z dokumentami. – Rządzi tam Juliusz, mając pod sobą czterdzieści innych wampirów... – przerywa, patrząc na mnie i Emila wyczekująco. – Chcecie to przejrzeć?

Kręcę głową. Historia wampirzego rodu mało mnie w tym momencie obchodzi. Podchodzę do ciała i wyciągam nad nim rękę. Natychmiast napływają do mnie podstawowe informacje. Parametry życiowe (albo raczej nieżyciowe), czas jaki minął od zgonu, liczba i głębokość ran oraz jeszcze kilka innych. Cofam dłoń, a  Emil wyciąga swoją, również chcąc zbadać zwłoki. W tym momencie drzwi otwierają się i do kostnicy wpływa Lena. Tak właśnie, wpływa, bo unosi się w powietrzu. Jest zjawiskowa, jak zawsze. Jej kręcone, rude włosy rozsypują się na ramiona, a zielone oczy patrzą przenikliwie. W seledynowej sukience wygląda bardziej na elfa, niż na czarownicę. Pstryka palcami i miękko opada na podłogę.

–Cześć – mówi. – Dowódca powiedział, że mamy razem pracować. Podobno zawaliłeś, Jack.

–Raz zdezerterowałem i okazało się, że to nie był najlepszy moment. – Wzruszam ramionami.

– Dowódca ujął to nieco inaczej – śmieje się czarownica. – No, dobra. Badałam już zwłoki, ale jeszcze nie byłam na miejscu zbrodni. Ty, Jack, pewnie też nie.

– Nic szczególnego tam nie ma – wtrąca Emil, kończąc badać ciało. – Ale wypada się tam przejść.

Nie kręci mnie wizja spaceru na Nikiszowiec, zwłaszcza, że mam w pamięci niedawny atak. Ale, cóż, prawda jest taka, że wizja Dowódcy wbijającego w moją głowę strzałki do darta kręci mnie jeszcze mniej.

Dezercja z miejsca zbrodniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz