LEGENDAI
Las. Gęsty i ponury. Samotność i niepewność. Lot przez korony drzew, w ciemności, smutku i nieprzeniknionej ciszy. Z trudem mija drzewa. Drzewa, które zna, które pamięta z lat swojej młodości, czasu zabaw i beztroski. Teraz... jest inaczej. Panuje tu mrok i nieujarzmiona moc. Zła moc? Odetchnął, opanował lot, zwolnił, stanął na ziemi. Odgarnął swoje rdzawe włosy, idąc powolnym krokiem w stronę niewyraźnego światła, które dostrzegał kilka metrów od siebie. Gdy wyszedł zza linii lasu, ujrzał niewielką fontannę, marmurową, zdobioną rzeźbami jakichś bóstw. Okoliczne drzewa okrążały fontannę w promieniu kilkunastu metrów w równym, jakby magicznym kole, którego natura żadną mocą stworzyć by nie zdołała. Wziął głęboki oddech i podszedł do fontanny; wyciągnął dłoń i włożył ją do krystalicznie czystej wody. Zobaczył w niej swoje odbicie i... przeraził się. Jego oczy były czerwone, źrenice rozszerzały się, czerwień robiła się intensywniejsza, aż w końcu wypełniła całe oczy, a z krańców jego powiek poczęły spływać krwiste łzy. Ich krople spadały do fontanny, mieszając się z wodą. Patrzył w zdziwieniu, gdy po zaledwie kilku kroplach cała woda w fontannie zmieniła się w krew, bulgocząc, wrząc. Nagle poczuł w uszach kłujący ból, słyszał wrzaski. Złapał się za głowę, zatkał uszy, ale wciąż słyszał krzyki dziesiątek, a może setek istot. Zdawało się, że większość krzyczała w bólu i cierpieniu, inne jakby... z radości. Zacisnął zęby, padł na kolana i oddychał głęboko. Wrzaski ustały. Stanął na nogi, ponownie podszedł do fontanny i spojrzał na idealnie gładką taflę wody. Jego oczy znów były normalne, ciemno-brązowe. Źródło ponownie świeciło krystalicznie czystą, posrebrzaną bielą, a na dnie leżał przedmiot, którego wcześniej tam nie było. Miecz, piękny, zdobiony runami, które zdawały się świecić ognistą czerwienią. Skupił wzrok, nachylając się nad bronią. Odczytał stare elfickie runy: "Vaengen Ateth" - "Ostrze Zemsty". Sięgnął po miecz, lecz nim go chwycił, obudził się.
IIDwa wozy, ciągnięte przez cztery mizernie wyglądające konie, wspinały się w górę wzniesienia. Karawana wjeżdżała właśnie na szczyt pasma górskiego na granicy Cyrodiil i Skyrim. Na przedzie pierwszego wozu siedział Khajiit w wyblakłej fioletowej szacie. Trzymał w dłoniach sporych rozmiarów księgę, tworząc gęsim piórem kolejne linijki tekstu. U szyi, na cienkim sznureczku, wisiał mu niewielki pojemniczek z inkaustem, do którego co kilka chwil sięgał, aby nawilżyć koniec pióra. W międzyczasie chwytał lejce, by skorygować drogę. Nie było to trudne. Po lewej stronie mieli pnącą się wzwyż górę, po prawej głęboką przepaść. Konie doskonale wiedziały, gdzie iść, by nie zakończyć swego żywota. Na tyle siedział siwy człowiek z lewą ręką na temblaku. Miał na sobie zwierzęcą skórę, grubą, gwarantującą mu niezbędne ciepło. Wyglądał na wycieńczonego i przysypiał, opierając głowę na ramieniu otyłego bruneta, również otulonego w skóry. Młody człowiek poprawił koc pokrywający nogi obojga. Chłopak był bardzo blady. Drugi wóz był prowadzony przez szczupłego blondyna, który zaciskał zmarznięte dłonie na lejcach i trząsł się z zimna. Nie miał na sobie ciepłej odzieży; widocznie jej nie chciał, lub nie posiadał. Na tyle tego wozu siedziała kobieta w granatowym płaszczu z kapturem, który pokrywał teraz jej drobną głowę. Poprawiła dłońmi swój błękitny szal delikatnie oplatający jej szyję, po czym wtuliła się w ramiona elfa o rdzawych włosach, który obudził się właśnie roztrzęsiony, jakby po strasznym koszmarze. Miał on na sobie skórę taką samą, jak dwóch towarzyszy, ale wyraźnie najgorzej znosił zimno. Trząsł się, a usta drżały mu w niekontrolowany sposób. Nigdy nie był tak daleko na północy Tamriel.
CZYTASZ
TheElderScrolls: Taki Los
FanfictionWitam serdecznie w moim opowiadaniu w świecie TES. Krótkie słowo wstępu. Akcja zaczyna się kilka miesięcy po zakończeniu fabuły gry Skyrim. Gromowładni zwyciężyli i Skyrim uzyskało niepodległość. Opowiadanie zaczyna się jednak w odległej puszczy Val...