⚝ Rozdział 2.1 ⚝

970 165 61
                                    

Mroźne powietrze wraz z dużymi płatami śniegu wpadły do pomieszczenia, gdy drzwi otworzyły się z protestującym jękiem zawiasów. Stragger zadrżał, otulając się szczelniej skołtunionym szlafrokiem.

Zakapturzona postać, która wtargnęła do jego izby, przywiodła mu na myśl upiornego bałwana, ożywionego plugawą magią. Na szczęście chwilę potem mężczyzna dostrzegł potężny, wilczy łeb zasadzony na hak i wiedział już, że powinien szykować pieniądze.

– A jednak panienka żyje! – powiedział szczerze uradowany, wstając z bujanego fotela. – To cud! Powiadam, to cud!

– Aż tak mi się nie śpieszy do umierania – odparła drana, gdy odrzuciła kaptur na ramiona i zdjęła wreszcie z twarzy białą od topniejącego śniegu chustę.

Choć Stragger widział ją nie po raz pierwszy, z trudem oderwał od niej wzrok. Łowczyni była dość przeciętnej urody o rysach twarzy właściwych mieszkankom północy. Miała jasną, bladą wręcz cerę, kontrastującą ostro z czarnymi włosami, falami opadającymi na ramiona. Duże, wściekle zielone oczy, podkreślone wachlarzem ciemnych rzęs, zdawały się zimne i puste, nieprzeniknione, usta zaś, kiedyś zapewne zwyczajnie ładne, szpeciła teraz blizna, zniekształcająca lekko dolną wargę . Najgorszy był jednak szpetny tatuaż, ciągnący się od jednej kości policzkowej, przez nasadę nosa, po drugą. Tak zwane "znamiona łowców" posiadał każdy dran, a na ich temat krążyły rozmaite plotki. Jedni twierdzili, że były one dowodem ukończenia Akademii i zostania pełnoprawnym tropicielem frydrów. Inni mówili, że są to symbole ochronne, a jeszcze inni, że to zaklęcia, skrywające potężną moc. Byli też i tacy, którzy utrzymywali, że to tylko element mający robić na ludziach wrażenie. Jak wyglądała prawda, nie wiedział nikt.

– Mam coś na twarzy? – spytała, krzyżując ręce na piersi i unosząc przy tym brew.

– Ależ nie, nie, proszę wybaczyć, pani...

– Deidree – przerwała mu, podchodząc do dębowego stołu. Położyła zmrożony czerep na blacie, po czym wlepiła w rządcę wioski beznamiętne spojrzenie. – Wystarczy Deidree.

– Oczywiście. – Mężczyzna przybrał na usta niepewny uśmiech, a następnie ruszył ku komodzie stojącej w rogu izby. Doskonale zdawał sobie sprawę, że drana była u niego tylko z jednego powodu i wszelkie uprzejmości uchodziły, w jej mniemaniu, za zbędne.

– Spieszy się gdzieś, panienka? – Zagadnął.

– Chcę odpocząć. – Na jej twarzy malowało się znużenie. Była już u kresu wytrzymałości. Nie dość, że przez trzy dni tułała się na zupełnym mrozie, zmuszona była tropić w skandalicznych warunkach i oberwała w trakcie walki, to jeszcze los skazał ją na powolnego, wścibskiego Straggera. Nie miała nawet siły go pospieszać. I tak wiedziała, że nic by to nie dało.

– Tak, tak, to zrozumiałe – odparł, podchodząc ku niej. Dopiero teraz, gdy w cieple chaty pokrywający ją śnieg nieco stopniał, zauważył nasiąknięty czerwienią bandaż, którym owinięte miała prawe udo. – Żebym tak świtu doczekał, jest panienka ranna...!

– Wypadek przy pracy. – Uśmiechnęła się wymuszenie i bez ceregieli wyjęła sakiewkę z ręki rządcy. Zważyła mieszek w dłoni.

– Równo dwieście, zgodnie z umową – pośpieszył z wyjaśnieniem mężczyzna.

Kiwnęła głową, schowała zapłatę w jednej z wolnych sakw, po czym zarzuciła kaptur. Wyszła w pośpiechu, rzuciwszy przez ramię krótkie pożegnanie.

Stragger został sam. Patrzył przez chwilę w ślad za gościem. Wreszcie odwrócił się z zamiarem powrotu na bujany fotel i wzdrygnął się. Wilczy czerep leżący na stole, szczerzył się bezczelnie w bezzębnym uśmiechu.

Łowczyni: Zmierzch WilkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz