⚝ Rozdział 14 ⚝

565 110 25
                                    

Deidree.

Deidree otworzyła oczy. Spomiędzy baldachimów liści spozierało na nią czerwone oko nocy. Choć na niebie nie było ani jednej gwiazdy, a dookoła panował mrok, drana widziała wszystko bardzo wyraźnie, niemal jak za dnia. Dziwne. Choć jako łowczyni miała wyostrzone zmysły, nigdy nie widziała w ciemnościach tak dobrze jak obecnie.

Usiadła z trudem i zdezorientowana rozglądnęła się. Była oszołomiona. Nie miała pojęcia, gdzie się znajdowała ani jak tu trafiła. Intuicja podpowiadała jej, że tkwi gdzieś w Czarnym Borze. Łowczyni nie wykluczała tej dość prawdopodobnej opcji. Nie licząc Ildyth i Vrydd, Czarny Bór był jedynym lasem w Irdenie. Na dodatek ostatnie obrazy, które odnalazła w głowie, dotyczyły właśnie tego miejsca. Tylko po co tu przyjechała?

Rytuał, przypomniała sobie nagle, wstając z ziemi, jakby ta parzyła. Obejrzała się bardzo dokładnie, z obawą, że znajdzie na ciele dowód niepowodzenia rytuału. Ale wszystko było w normie.

Deidree.

Dziewczyna znieruchomiała. Znów miała wrażenie, że coś słyszała, wciąż jednak nie miała pewności, czy nie był to jęk wiatru lub wytwór wyobraźni.

– Deidree.

Nie, to nie mogło być złudzenie. Tym razem wyłapała to dokładnie. Głos dobiegający spomiędzy drzew należał do kobiety. Starszej, jak podejrzewała po brzmieniu, ale w żadnym wypadku nie starej. To było bardzo dziwne – Deidree nie znała tego głosu, coś też podpowiadało dziewczynie, że słyszy go po raz pierwszy, a mimo to wydawał jej się znajomy. Zupełnie jak gdyby należał do kogoś, kogo znała, a o kim przyszło jej zapomnieć.

– Deidree...

– Kim jesteś? Pokaż się!

Wśród ciszy, nie zmąconej nawet graniem cykad, odpowiedziało jej pohukiwanie sowy. Łowczyni, po chwili wahania, ruszyła w stronę, z której dobiegło wołanie. Nie była pewna, czy dobrze robi, wręcz przeciwnie – instynkt i zdrowy rozsądek podpowiadały, że popełnia błąd, że w żadnym wypadku nie powinna dać się omamić. Ale ona... Ona tego pragnęła jak niczego wcześniej. Nieświadomie, oczywiście, bo przedzierając się przez chaszcze klęła w myślach jak najęta. Lecz nogi same ją niosły, słuch wytężał się w oczekiwaniu na...

– Deidree.

Źródło głosu było coraz bliżej. Deidree nie była pewna, czy świadomość ta bardziej ją ekscytowała czy przerażała. Podejrzewała to drugie. Szczególnie, że, wbrew swej woli, przyspieszyła kroku. Biegła wśród drzew, potykając się i wpadając co chwilę w krzaki. Gałęzie smagały ją po nagim ciele, pajęczyny wplątywały we włosy.

– Deidree.

Dziewczyna wypadła na polanę i... zamarła. Wstrzymała oddech ujęta urokiem obrazu rozciągającego się przed nią. Niezaprzeczalnie była tu po raz pierwszy, bo nie poznawała ani płaczących drzew o długich, ciągnących się po ziemi gałązkach, ani kwiatów, które, miast zasnąć w pąkach, napinały dumnie płatki, prezentując się w całej okazałości. Tuż nad trawami, w których świerszcze dawały swój conocny koncert, na cienkich skrzydełkach przemykały dziwaczne, drobniusieńkie stworzenia jarzące się niczym gwiazdy. Lecz nie to wzbudziło największy zachwyt łowczyni. Po środku błoni z wielkich, obrośniętych mchem i bluszczem głazów wznosił się portal. Widok byłby niemal baśniowy, gdyby nie krwawy księżyc, który sprawiał, że polana wyglądała równie pięknie, co upiornie.

– Deidree.

Skupiła wzrok na kamiennym łuku, za którym coś się poruszyło.

– Kim jesteś?

Łowczyni: Zmierzch WilkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz