XIV. Mały wybuch, wielkie kłopoty

3.2K 262 161
                                    

T/I

Zwracam się teraz do całego panteonu bogów greckich. Jakim cudem Leo Valdez wpakował się w coś takiego? I dlaczego ja wplątałam się w to z nim? Aha, oczywiście. Zgubiłam gdzieś po drodze zdrowy rozsądek. Mam nadzieję, że chociaż nauczka dla Drew wynagrodzi nasze skradanie się po zaroślach. Mówię całkowicie poważnie. W chwili obecnej siedzimy ukryci za krzakami, mając doskonały widok na oświetlony jaskrawym różem Domek Afrodyty. Dokładniej na jego prawą ścianę. Wcześniej czy później będziemy musieli dostać się centralnie pod wejście. Na razie czekaliśmy. W bardzo wygodnym punkcie obserwacyjnym, na Hadesa.

Dotarło do mnie, że to ja zaproponowałam Hoodom znalezienie sobie sojusznika. Mój genialny umysł nie przewidział jednak następstw jakże wspaniale udzielonej rady. Starałam się zignorować fakt, że we włosy zaplątała mi się masa liści. I że gałęzie wbijają mi się w plecy. Spojrzenie, jakie rzuciłam Travisowi, kiedy usiłował nakłonić mnie do pomalowania sobie twarzy wyrażało wszystko to, co myślałam o ich pomyśle z kryjówką na obrzeżach lasu. I o barwach wojennych na policzkach.

Ciemnogranatowe niebo wydawało się niemal czarne, upstrzone tysiącem rozbłyskujących i doskonale widocznych gwiazd. Wysoko zawieszony księżyc wskazywał późną porę. Porę, którą wybraliśmy sobie na przypuszczenie ataku. Wiatr poruszył listkami i koronami drzew nad naszymi głowami. Było cicho, choć stłumione odgłosy z domków wskazywały na to, że nie wszyscy jeszcze śpią. Dochodziły nas dźwięki nocnych rozmów, ale większość półbogów albo przygotowywała się do snu, albo już dawno chrapała sobie w najlepsze.

Mogłam zostać w domku. Czemu tego nie zrobiłam? Jeśli ktoś nas przyłapie, to będziemy mieli kłopoty. I tak będziemy mieli kłopoty. Kłopotów nijak nie dało się w tym przypadku uniknąć.

Było ciemno, ratowała nas jedynie różowa poświata domku dzieci bogini miłości. Zdecydowaliśmy się zrezygnować z latarek, żeby nikt nie połapał się, że siedzimy i czatujemy w krzakach.

– Gałązki wbijają mi się w tyłek – poskarżył się nagle Travis, przerywając podniosłe milczenie.

Uniosłam brwi, opierając się o pień drzewa, z ramieniem zaraz przy ramieniu Valdeza. Jeden Hood siedział parę centymetrów od nas i próbował pozbyć się gałązek z najbliższego otoczenia. Drugi był przed nami, dzierżąc w obu dłoniach lornetkę.

– Connor – szepnęłam, gdy nic nie działo się przez dobre trzy minuty. – Connor! – powtórzyłam, kopiąc go w nogę.

Oderwał wzrok od lornetki i przeniósł go na mnie. Zmarszczył czoło w wyrazie dezorientacji.

– Coś się stało?

– Na co my właściwie czekamy? – zapytałam, wskazując ręką na Domek Afrodyty. – Nie powinniśmy już przechodzić do działania?

– Byłaś kiedyś na jakiejkolwiek akcji z dziećmi Hermesa, (T/I)? Profesjonalnej?

Wpatrywałam się w niego z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

– Tak właśnie myślałem. Zaufaj naszemu doświadczeniu i pozwól mi pracować.

Odchrząknęłam, przenosząc wzrok na Travisa. Wzruszył ramionami.

– Musimy mieć pewność, że nikt nas nie zobaczy. Dlatego Connor obserwuje teren. I nic nie poradzę na to, że siedzimy tu pół godziny. Skargi prosimy składać drogą pocztową...

– Nie mam żadnych skarg, po prostu nie lubię tkwić bezczynnie w nieskończoność.

– Mi też nie sprzyja bezruch – poparł mnie Leo. – Muszę wam przypominać, że jestem nadpobudliwy?

What's up, Valdez? | Leo x Reader [Zawieszone] Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz