Rozdział IV

765 38 4
                                    

Avenida biegła na oślep. Przewracała się bardzo często, gdyż zaledwie kilkanaście minut temu zrobiła swój pierwszy krok. Mimo to była w stanie osiągnąć niesamowitą prędkość, chociaż ciągle słabe nogi nie przyzwyczajone do chodzenia uginały się co chwilę pod jej ciężarem. Upadała wtedy zdzierając skórę z łokci i kolan. Skaleczenia jednak natychmiast się goiły nie pozostawiając po sobie żadnego śladu..

Jestem potworem, myślała przerażona, a wzrok Niry nakazywał jej biec coraz szybciej. Tylko dokąd? Nie miała domu, gdyż właśnie wyrzucono ją z miejsca, w którym dotąd się wychowywała. Nie wiedziała też gdzie mieszka Matiss, którego to obowiązkiem była opieka nad nią. Poza tym nie chciała do niego iść. Byłaby wtedy za blisko nienawidzącej jej matki, a właśnie przed nią teraz uciekała.

Jestem potworem, powtórzyła na głos z całym żalem jaki się w niej nagromadził. To jak szybko goja się moje rany najlepiej o tym świadczy. I to ciało, którego nie powinnam mieć. Przecież ja urodziłam się zaledwie kilkanaście dni temu. Dlaczego więc?!

Ponownie upadła, lecz tym razem nie próbowała się podnosić. Leżała naprzeciwko jednych z licznych drzwi i płakała, uderzając rękami w kamienną podłogę. W niektórych miejscach czarna perła odprysła, zostawiając nieznaczne wgłębienie. Avenida jednak nie zwróciła na to uwagi. Zamknęła oczy i wyła z rozpaczy dopóki starczyło jej na to sił. Dlatego też nie usłyszała jak drzwi, przy których leżała, otworzyły się. Czyjeś ręce podniosły ja delikatnie i z czułością. Wydawało jej się, że już skądś znała ten pełen troski dotyk.

-Matiss?- spytała niepewnie, po czym spojrzała w górę na twarz najpiękniejszego z upadłych aniołów, tego, który prowadził je w walce. Nie mogła nie zauważyć grymasu niechęci, gdy wymówiła imię swego opiekuna.- Lucy- powiedziała uśmiechając się słabo przez łzy. Właściwie prawidłowe wymówienie jego imienia nie powinno sprawić jej problemu, lecz nie chciała tego robić. Pragnęła poczuć się tym samym dzieckiem, które jeszcze wczoraj spało na jego kolanach.

Lucyfer wszedł do swojej komnaty, zamykając za sobą drzwi. Rozejrzał się, po czym położył ją na swoim ogromnym łożu, siadając obok niej na jego brzegu. Długo milczał, powalając Avenidzie płakać wtulonej w jego ramiona. Chciał by się uspokoiła i wylała tyle łez ile potrzebowała. Dopiero kilkanaście minut później dziewczynka zaczęła pochlipywać jedynie od czasu do czasu.

-Przepraszam- wyjąkała.- Nie wiedziałam, że to twój pokój. Ja tylko chciałam pójść do aniołów chwały- skłamała.

-Dlaczego nie powiesz mi prawdy? Wiem co się stało. Raquel był tutaj i opowiedział mi wszystko, prosząc bym uprzedził strażników poszczególnych części Grot Ciemności. Chciałbym jednak wszystko usłyszeć od ciebie, dowiedzieć się co czujesz. Powiedz mi- zachęcał ją.

-Nie sądzę, że...- chciała zaprotestować, lecz przerwała, gdy zobaczyła jego wzrok. Taka samą czułość widziała jedynie w oczach matki, która nagle ją odrzuciła. Ciągle się opierając zaczęła mówić, początkowo uważnie dobierając słowa, lecz już po chwili zaczęła coraz szybciej opowiadać wszystko od momentu przebudzenia się. Nie pominęła w tym nawet swoich uczuć, czyli tego na czym najbardziej zależało Lucyferowi.

-Czyli uważasz, że jesteś potworem?- powiedział, gdy skończyła. Ledwo zauważalnie skinęła głową.- W takim razie ja też jestem potworem tak jak i wszyscy tutaj. Każdy upadły anioł, Michał, Tristia i nawet Nira. Ona także ma w sobie krew aniołów światłości. Twoja matka jednak w przeciwieństwie do ciebie urodziła się w świecie ludzi i została wychowana przez zwykłego człowieka, który połączył się z archaniołem. Nie miała kontaktu z tym, co dla ciebie jest codziennością.

Wojna aniołów. T. II - Wybranka LucyferaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz