Rozdział 1.

792 51 8
                                    

Teatr to hazard: publiczność kupuje bilety, ale za każdym razem spektakl wygląda inaczej, coś wychodzi lepiej, coś gorzej. [Ralph Fiennes]

Portland. 

Stary gramofon, zdobyty na pchlim targu, wygrywał mało skomplikowaną kompozycję Chopina. Postawiłem go na środku domu, teraz już pustego, bo zabrałem ze sobą pianino i spakowałem na przyczepę pick-upa. Przymknąłem oczy, wsłuchując się w spokojne dźwięki. Czułem wyjątkowy spokój, mimo że właśnie opuszczałem dom i jechałem w niewiadomym celu. To zawsze kończyło się zagadką, nie miałem pojęcia, gdzie skończę po długiej podróży. Czy ominę wszystkie motele i zdecyduję się na noc w niewygodnym, stęchłym samochodzie? A może rzucę na blat luksusowej recepcji kilkaset dolarów i opadnę na drogie łóżko w pięciogwiazdkowym hotelu.  

Ostatni raz obrzuciłem spojrzeniem drewniane pomieszczenie, w którym żyłem przez dwa miesiące z niewielką łazienką i aneksem kuchennym. Uniosłem dłoń i w powietrzu wygrałem kilka kolejnych dźwięków utworu, po czym powoli wycofałem się do drzwi, zostawiając włączony gramofon. Gdy je za sobą zamknąłem, powiew wiatru uderzył w moje plecy. Wsunąłem dłonie do kieszeni czarnego płaszcza, z którym nie lubiłem się rozstawać. Czasem zamieniałem go na sportową kurtkę, gdy sytuacja tego wymagała. 

Wsiadając za kierownicę zniszczonej furgonetki, uśmiechnąłem się lekko, czując przypływ podekscytowania. Czekała mnie kolejna przygoda, kolejne godziny, dni spędzone na spontanicznie podejmowanych decyzjach. I żadnego myślenia o przyszłości, o zmianach. Los sam nadawał tempo mojemu życiu i nie potrzebowałem planowania, by odkrywać świat. Portland było przypadkowe. Zatrzymałem się, widząc znak "sprzedam" na tej lichej chatce. Wracałem akurat z Las Vegas, po drodze z lotniska zahaczyłem o cudowne miejsce, gdzie nabyłem pianino, a mając jeszcze mnóstwo pieniędzy na fotelu pasażera, bez żadnych pytań, bez większych ustaleń, kupiłem o to ten dom. Nie było mi go żal zostawiać, bo któż byłby na tyle głupi, by kupować taką ruinę? Ludzie preferowali luksus, dogodne wnętrza i pachnące lawendowo poduszki. Może kiedyś wrócę, chcąc zniknąć w czeluściach lasu i wilgoci, odciąć się od świata i zatonąć w samotności. W tym momencie było mi to obojętne, a gdy nacisnąłem pedał gazu, decyzja została podjęta ostatecznie.

San Francisco. 

Droga tutaj trwała długo, a z pustymi kieszeniami nie mogłem zatrzymać się nigdzie. Odkopałem w aucie ostatnie oszczędności, te naprawdę zachowane na czarną godzinę, i wszedłem do kasyna. Do jednego z miejsc, które wołało moje imię z odległości kilku kilometrów. Szeptało, zwodziło, kazało się poddać. Robiłem to, nie mając chęci, by walczyć z żądzą, jaka opanowywała mój umysł. Po przekroczeniu progu wszelkie granice kontroli zacierały się i nikły, a ja przestawałem być człowiekiem. Byłem maszyną, która chciała grać i wygrywać. Maszyną, która nie potrafiła zrozumieć przegranej. 

San Francisco przyniosło mi szczęście i pierwszego dnia zarobiłem na porządny motel i kolację. Kobieta w recepcji uprzejmym uśmiechem, zalotnym spojrzeniem, próbowała zachęcić mnie do wykupienia udogodnień, ale zrezygnowała, gdy bez słowa zapłaciłem za nocleg i poszedłem w stronę schodów. Miałem tylko nadzieję, że pogoda w tym mieście będzie dalej spisywać się, jak spisuje, a zabezpieczone pianino na moim aucie nie ulegnie zniszczeniu. 

Przez kolejne kilka dni grałem, błąkałem się po ulicach nieznanego mi miasta i chwytałem szansę w obie ręce. Niezauważalnym. wypracowanym gestem ręki, obdzierałem ludzi z portfeli, gdy mościli się w tramwajach i metrach. Ze smukłych nadgarstków kobiet zsuwałem zegarki oraz bransoletki. Wytrwale gromadziłem oszczędności, za które udało mi się wynająć niewielkie mieszkanie w kamienicy przerobionej z fabryki. Pianino stało teraz w salonie i zajmowało większą część całego miejsca. Pozostawał mi skrawek na materac oraz wąski korytarz, by dojść do kuchni i łazienki. Więcej nie potrzebowałem. 

Gdy wlewałem w siebie tanie whisky, czułem kojący spokój, bo umysł przestawał pracować na szybkich obrotach. Czasem musiałem zagłuszać własne myśli, których rodziło się coraz więcej i więcej i nawet mnie samego potrafiły przerazić. Na moment. Na sekundę. Ale potrafiły.

Miesiąc po ustatkowaniu się w San Francisco, po poznaniu okolicznych barów, w których pozwalano mi zagrać krótkie koncerty i zarobić, ponownie wróciłem do kasyna. Jedno najbardziej przypadło mi do gustu, było eleganckie i luksusowe, a co za tym szło – miało dużo pieniędzy. Przychodzili tam przede wszystkim biznesmeni, ale pod garniturem i wyprasowanymi koszulami kryła się także mafia. 

Ale byłem też ja. W czarnej koszuli, ciemnych spodniach i płaszczu. Z kieszeniami pełnymi dolarów zostawałem wpuszczany za każdym razem, gdy się pojawiałem. Niestety szczęście bywa okrutne i bardzo szybko się ulatnia. Ostatnie dwa dni nie były przychylne i przegrałem prawie wszystko, co miałem. 

Teraz siedziałem na wygodnym krześle, trzeci wieczór z rzędu, z ogromnym pragnieniem, którego nie zapiję żadną wódką, odegrania się. Jazzowa muzyka i rozmowy grających coraz bardziej drażniły moje uszy, gdy próbowałem skupić się na rozdaniu. Oblewała mnie fala irytacji, choć wierzyłem, że na twarzy widnieje chłodna maska bez emocji. Przeciwnik wyłożył karty na stół, tym samym wygrywając kolejną partię. Straciłem zbyt wiele, by móc się odegrać, a w grę wchodziły tylko konkretne sumy. Powoli wstałem, mieląc w ustach przekleństwo i bez słowa odszedłem od pokerowego stołu. Ogromną siłą woli powstrzymałem się od rzucenia krzesłem w lustro weneckie. Miałem ochotę patrzeć na tysiące ostrych kawałków rozbitych na szkarłatnym dywanie i na przerażenie w oczach personelu oraz klientów.  Tym samym wykluczono by mnie z listy gości i więcej nie przegrałbym tu pieniędzy, a tego nie chciałem. Potrzebowałem mieć owy azyl w postaci kasyna, gdzie izolowałem się od zepsutego świata. 

Znaną już drogą udałem się na palarni. Znajdowała się na tarasie i na szczęście byłem na niej tylko ja i jakiś facet. Zaciągnąłem się papierosem z dziką przyjemnością. Patrzyłem na noc, która okryła San Francisco i w tym momencie czułem spokój, mimo świadomości, że moje pieniądze miał teraz jakiś dupek w drogim garniturze. 

–  Ile przegrałeś? – odezwał się facet, o którym istnieniu zapomniałem, gdy tylko zapaliłem papierosa. 

Obróciłem powoli głowę, aby ujrzeć niskiego gościa w koszuli i jeansach. Zlustrowałem go wzrokiem. Na jego palcu widniała obrączka, więc skurwysyn przegrywał właśnie majątek swojej rodziny. Nic mnie to nie obchodziło, ale jednocześnie zakopało resztki szacunku dla niego.

– Ja nie mam, po co wracać do domu – ciągnął dalej, jakbym miał podjąć z nim konwersację. 

– Spierdalaj – wycedziłem przez zęby, zaciskając palce na szlugu. Zmrużyłem oczy, wbijając w niego ostre spojrzenie.

Dał mi spokój w zaledwie kilka sekund. Nie dokończył papierosa, szybko go ugasił i pośpiesznie wyszedł. Zostałem sam. Wolnym ruchem strzepałem popiół i oparłem się o barierkę. Gdy rzuciłem niedopałek w dół na trawę, poczułem czyjąś obecność za plecami. Odwróciłem się, chcąc wyjść, jednak nie było mi to dane. Dwóch osiłków z ochrony kasyna tamowało mi drogę. Kurwa – pomyślałem z irytacją. – Źle spojrzałem na krupierkę? Bez żartów. 

Patrzyłem na nich, milcząc i czekając, aż wyjaśnią mi powód swojego dopierdolenia. 

– Pójdziesz z nami – odezwał się groźnie jeden z nich, łysy z blizną. Drugi, brunet, mierzył mnie wzrokiem. 

– Nigdzie się nie wybieram – odpowiedziałem się obojętnie.

– Niestety, to jest propozycja nie do odrzucenia. 

– Nie cytuj Ojca Chrzestnego, bo w życiu go nie czytałeś – dyknąłem ze złością i wsunąłem dłonie do kieszeni, okazując jeszcze większą arogancję. – Gdzie mam z wami iść i dlaczego? 

– Szef bardzo chciałby z tobą porozmawiać. Czeka z niecierpliwością w gabinecie. 


Od autorki: Na dzisiaj tyle. To takie wprowadzenie, jak wam się podoba taki Louis[Logan]? Dziękuję za aktywność pod prologiem! jesteście wspaniali. 

Desperado [psycho LT] ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz