Mróz

3 0 0
                                    


Śnieg skrzypiał pod jej stopami, gdy z trudnością przedzierała się przez ogromne, nieprzystępne zaspy. Słońce powoli wschodziło oświecając biały krajobraz, sprawiając, że cały świat wokół niej migotał. Promyki łagodnie muskały jej twarz, nie wytwarzając żadnego ciepła, chociaż sprawiały takie wrażenie. Świat ponownie budził się do życia. Przed nią rozciągało się pasmo lasu, ciemna linia na horyzoncie, wyróżniająca się wśród wszechobecnej bieli. Podniosła dłoń do oczu, aby przysłonić świecące prosto w nie słońce. Rozejrzała się wokół, lecz krajobraz z każdej strony wyglądał tak samo. Biel. Biel. Biel. Więc szła przed siebie ku jedynemu punktowi jaki mogła znaleźć.

Byle by dotrzeć do lasu.

Dotrzeć do drzew.

Mróz zaczął jej dokuczać już wcześniej, jednak dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. Potarła dłońmi okutymi w grube rękawice, aby nieco rozgrzać zmarznięte palce. Para unosząca się z jej ust podczas każdego oddechu imitowała mgłę, która zdążyła już się rozrzedzić. Wspomnienie jednak zostało. Gęsta jak mleko, ciężka i zimna jak lód, otulała ją przez długi czas, a gdy zniknęła, poczuła się jak nowo narodzona. Słońce wzbijające się coraz wyżej dodawało jej otuchy z każdą chwilą. Zimno sprawiło, że nie czuła już bólu przemarznietych kończyn, jej nogi już od dłuższego czasu odmawiały posłuszeństwa, a jednak ciągle szła. Rozkazując sobie w głowie, ciągle brnęła przez zaspy, które mimo swojego niezaprzeczalnego piękna, rozmigotane tysiącem kolorów, były niebezpieczne i nieprzychylnie do niej nastawione. Każda sekunda trwała godzinami, a minuty były dniami. Chciała się poddać, chciała się położyć na zimnym śniegu, otulić się nim niczym najgrubszym, najcieplejszym kocem i zasnąć. I już nie czuć przejmującego zimna, obezwłaniającego wyczerpania i przeraźliwego strachu, że nigdy nie dojdzie do wymarzonej czarnej linii, rysującej się zuchwale przed nią. Wydawało się jej, że owa linia śmieje się szyderczo z niej, jakby bawiło ją jej przekonanie, nie, jej wiara, że zdąży schronić się wśród drzew. Tam będzie bezpiecznie. Tam będzie cieplej. Tam będzie lepiej. Ponownie rozejrzała się dookoła. Była sama. Nikt nie szedł w jej kierunku, aby jej pomóc, aby ją uchronić przed mrozem, lodem ściskającym serce i gardło. A szkoda. Przyjęłaby każdą pomoc. Byłaby taka wdzięczna! Chciała krzyknąć: "Niech ktoś mnie uratuje!", lecz zimno odebrało jej dar mówienia. Zdołała jedynie z lekko uchylonych ust wydobyć cichy charkot. Oblizała suche, spierzchnięte usta i spróbowała jeszcze raz, lecz z takim samym skutkiem. Zamrugała dwa razy, powstrzymując łzy cisnące się do oczu. Łzy, które były słone i które były zimne, jak zima. Wyraz prawdziwej desperacji. Przecisnęły się przez powieki, przez rzęsy i popłynęły po zaróżowionych policzkach, wyżłabiając w nich nowe ślady. Zanim zdążyły dotrzeć do końca brody, zamarzły i zostały na jej twarzy. Prawdziwe, żywe dowody bezsilności. Udokumentowane. Spisane.

Zaschnięte gardło zwilżyła śniegiem. Wzięła w dłonie garść śniegu, krzywiąc się, czując chłód przenikający przez gruby materiał rękawiczek, lecz zbliżyła je do ust. Wyciągnęła ostrożnie, powoli język i czubkiem dotknęła śniegu. Zadrżała. Dotknęła jeszcze raz. Tym razem dłużej. Aż w końcu poczęła zlizywać zachłannie wodę, która niesamowicie nawilżała gardło. Poczuła ulgę. Przez chwilę. Poczuła ulgę. Gdy ruszyła ponownie przed siebie miała więcej siły, która jednak szybko się wyczerpała. Jej ciało zaczęło drżeć. Drżeć bez ustanku, niemo błagając o odpoczynek. Jej mięśnie krzyczały: "Zatrzymaj się!". Nie mogła tego zrobić. Była niemal pewna, że nie mogła tego zrobić. Po pierwszym upadku, gdy utknęła w wielkiej zaspie, nie mogąc wyciągnąć zmęczonych nóg ze śniegu, nie zmieniła zdania. Szła dalej, powtarzając sobie: "Do drzew. Do drzew". Drugi upadek był trudniejszy, ale znowu podniosła się i ruszyła dalej. Była już tak blisko drzew. Tak blisko. Jej umysł generował już tylko pojedyncze słowa: "Drzewa. Drzewa.Drzewadrzewadrzewadrzewa". Przestała je rozróżniać, nie wiedziała, gdzie jest koniec słowa, a gdzie jego początek. Upadła po raz trzeci, lecąc twarzą w śniegu, nie mając czasu na wyciągnięcie rąk, aby zamortyzować upadek. Leżała przez chwilę z twarzą w zimnym puchu, nie mając siły się ruszyć. Lecz wstała. Wstała. I upadła. Przez jej ciało przeszły konwulsje, zamknęła oczy, chroniąc się przed ostrym światłem, zakryła głowę rękoma, ukrywając ją przed światem, nogi przyciągnęła do siebie w pozycji embrionalnej. W takiej pozycji przyszła na świat i w takiej z niego odejdzie.

Już nie wstanie.

Nie wstała. Ukryła się w śniegu, w wielkiej zaśpie.

Za tą zaspą pojawiło się pierwsze drzewo, a za nim ciągnęła się linia kolejnych.

PajęczynyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz