Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze czułem się, siedząc na belce. Patrzyłem w dół rozbiegu na Gross-Titlis Schanze i jeszcze przed skokiem, wiedziałem, że pójdzie mi znakomicie. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to był ten dzień. Prowadziłem po pierwszej serii, a żeby wygrać, wystarczyło bym skoczył. O dziwo, nie czułem presji, nie stresowałem się, nie przejmowałem, że mogę coś zepsuć. Jakby mój dobry drugi skok był odgórnie zaplanowany.
Powstrzymywałem uśmiech, bo mimo wszystko wiedziałem, że muszę się skupić. Klepnąłem dwa razy w uda, by zmusić się do maksymalnej koncentracji. Spojrzałem na trenera, który za chwilę miał machnąć tą swoją śmieszną chorągiewką. Zniecierpliwiony czekałem na jego ruch. W końcu każda sekunda zwlekania oddzielała mnie od wygranej. Kiedy więc ujrzałem opadającą austriacką flagę, od razu puściłem się w dół rozbiegu.
Okazało się, że moje przeczucie nie było jedynie przeczuciem. Doleciałem do sto trzydziestego czwartego metra, co w zupełności wystarczyło bym wygrał konkurs. Ucieszyłem się jak głupi, kiedy reszta drużyny wyszła, by mi pogratulować. Poczułem jak Stefan delikatnie klepie mnie po ramieniu, ale nie zdążyłem się odwrócić w jego stronę, bo od razu zaliczyłem przyjacielski uścisk z rzucającym się na mnie Koflerem. W końcu i on znalazł się ze mną na podium.
Kiedy udało mi się uwolnić od wszystkich gratulacji i innych skoczków, opadłem z ulgą na ławkę. Zdjąłem kask i gogle wzdychając ciężko. Nareszcie coś mi wyszło. Wygrałem. Wszystko zaczęło się układać. Nie mogłem przestać się uśmiechać. Jakbym wiedział, że od teraz będzie tylko lepiej.
W aurze triumfu posnułem się na dekorację, z której w zasadzie mało pamiętam. Byłem taki zakręcony, że mało co nie przegapiłbym mojego wyczytywanego nazwiska. Wskoczyłem nieporadnie na podium, przypominając sobie, jakie to wspaniałe uczucie. Od tego momentu wszystko poszło szybko. Może nawet za szybko, bo chwilę później załatwiwszy inne oficjalne sprawy i wywiady, szedłem już w stronę naszych boksów.
Trzymałem w ręku puchar, plecak, kask i w zasadzie wiele innych rzeczy, których było zdecydowanie zbyt dużo bym mógł swobodnie donieść wszystkie do domku. Przystanąłem na chwilę, by spakować je w wygodny do noszenia sposób. Andreas zdążył zrobić to wcześniej, dlatego był już w połowie drogi, kiedy ja jeszcze się grzebałem, uciekając przed resztą dziennikarzy.
Pochyliłem się i zacząłem układać rzeczy w plecaku. Niestety w niefortunny sposób upuściłem swój kask i gogle. Patrzyłem tylko jak mój ukochany rekin turla się w dół skarpy. Lecz zanim zdążyłem się po niego pofatygować, podała mi go para rąk w szarych, wełnianych rękawiczkach.
— Chyba potrzebuje pan pomocy — usłyszałem ciepły, kobiecy głos.
Podniosłem wzrok i niemal od razu się uśmiechnąłem. Stała przede mną w swojej czerwonej kurtce i czapce z pomponem. Zawsze narzekała, że wygląda z nim idiotyczne, ale ja ciągle zapewniałem ją, że ten pompon jest po prostu uroczy. Trzymała w rękach mój kask, moją ochronę, czyli tak naprawdę całe życie. Zdawało się to być piękną metaforą, w końcu należało do niej już od tylu lat. Więc kiedy zapatrzyłem się w jej radosne oczy, myślałem, że będzie już tak na zawsze.
— Przydałaby ci się kobieca ręka. Wy mężczyźni potraficie tylko bałaganić— dodała, podając mi kask.
Zabrałem go najszybciej jak tylko mogłem i od razu mocno ją przytuliłem. Naprawdę bardzo za nią tęskniłem. Chyba nawet nie byłem tego świadomy. Położyłem głowę na jej ramieniu, wtapiając się w słodki zapach perfum. I choć mógłbym zostać tak na wieczność, to lekko odsunąłem ją od siebie, by móc się lepiej przyjrzeć.
— Claudia? Co ty tu robisz? — Wciąż nie mogłem uwierzyć.
Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, splatając dłonie na moim karku.
CZYTASZ
You Are My Wings | A Kraftboeck Story
FanfictionW życiu bałem się wielu rzeczy. Najpierw ciemności i burz, jak każde dziecko. Potem, że przyłapią mnie na ściąganiu i nie zdam. Przerażał mnie ten jeden horror, podobnie jak i sąsiadka z naprzeciwka. Bałem się, że zapomnę o rocznicy i urodzinach mam...