Rozdział X

121 22 2
                                    


SZLAG! 

Z paniką rozglądałem się dookoła, starając się jednocześnie nie rozpraszać za mocno, bo mogłoby się to skończyć nieciekawie, zwłaszcza że za sobą wciąż słyszałem i czułem oddech bestii. Chaotyczne warknięcia, powiązane z nieustającymi, głośnymi haustami powietrza, w wykonaniu moim i tego czegoś, do tego jeszcze serce, walące jak dzwon kościelny. Wszystkie te dźwięki składały się w ogłuszającą kakofonię przerażenia. 

Gardło powoli zaczynało mnie piec, a w ustach zagościł smak krwi. Zawsze tak się czułem po długim biegu. Nigdy nie byłem sportowcem. WF przecież omijałem razem z wszystkimi lekcjami. Teraz tego żałowałem, ale kto by się spodziewał takiej sytuacji?

Jak mówi tekst piosenki "lepiej się wstydzić przez pięć minut, niż przez dwa tygodnie ćwiczyć". Tylko w tym przypadku "wstydzenie" to "umieranie".

Miałem już dość biegu. Niedotlenione mięśnie odmawiały posłuszeństwa, krew szumiała w głowie, a świat wokoło wirował niebezpiecznie. 

W końcu stało się to, czego najbardziej się obawiałem. Zgniłe liście mlasnęły pod podeszwą mojego buta, a ja straciłem równowagę. Upadłem na tyłek, pojechałem nim po ziemi, i zakrywając swoje usta, by nie ściągnąć na siebie uwagi potwora przypadkowym krzykiem, wpadłem w jakąś przerwę pomiędzy korzeniami zmurszałego drzewa. Spadając poczułem nagły, ostry ból w tyle głowy. Chyba uderzyłem w jakieś wystające drewno.

Ciemność panującą w dziurze rozpraszało światło wpadające z góry, a także delikatna, zielona poświata jakiegoś porostu. Przez chwilę w oczach na zmianę mi jaśniało, i rozbłyskało.

Mrok nory był dezorientujący, a wszechobecny zapach próchna i grzyba przyprawiał mnie o odruch wymiotny. Oddychałem szybko, chaotycznie, chcąc jak najszybciej przyzwyczaić szczypiące płuca do prawidłowej pracy. Mimo wszystkich tych przeciwności, jednak miałem na tyle trzeźwości umysłu, by zachować ciszę.

Odepchnąłem się od ściany dołu, tym samym wciskając się w najciemniejszy i najbardziej odległy kąt mojej kryjówki. W samą porę.

Usłyszałem nad sobą trzask. Z sklepienia nad moją głową coś się odkruszyło, i spadło mi na włosy. Nie odważyłem się poruszyć, by to strzepnąć.

Za warstwą ziemi, nade mną, coś dreptało w kółko, z impetem przywalając w glebę, jakby w złości. Głośne węszenie było słychać nawet mimo tupnięć. Zacisnąłem powieki.

Zaraz mnie znajdzie. Rozszarpie, pożre, a może tylko wypatroszy? Nie wygląda na stworzenie gotowe przedtem miłosiernie skręcić mi kark. Prawdopodobnie jeśli mnie dorwie, będę podziwiał przez jakiś czas własne organy wewnętrzne. Oczywiście o ile szczęście akurat mnie nie nawiedzi, i nie zemdleję z bólu na wstępie. Optymistyczna wizja, wręcz marzenie.

Węszenie stawało się coraz głośniejsze, albo po prostu bliższe. Tak samo jak zapach gnijącego mięsa, doprawionego czymś kwaśnym. Okuty chityną ogon walnął ostrzegawczo w pień drzewa, które wydało pusty dźwięk , mówiący jakby "już cię znalazłem". Szpara wejścia została zasnuta cieniem rzucanym przez stwora. Ciemne, brudne futro zastąpiło zielone niebo. Lwi nos wielkości dwóch pięści, i poorany licznymi bliznami, a także ropiejącymi, świeżymi urazami, wychylił się z góry. Powietrze wydychane przez mantikorę owiewało moją twarz. Paliło jak kwas w miejscach nie okrytych ubraniem. Nie zająknąłem się nawet. Tylko zwinąłem się w kłębek, by ukryć się między swoimi kolanami. W tej pozycji żółwika oczekiwałem tych kilku, pewnie bolesnych, kolejnych sekund. 

Nie modliłem się jednak, nie płakałem. Jedyne co zajmowało moje myśli, to rachunek. Ogólne podliczenie mojego życia. 

Jakie to szczęście, że wyszedłem na zero. Jedyną rzecz, jaką mogę zaliczyć do minusów, burzących mi trochę równowagę, to fakt, że zostawiła mnie osoba, przez którą po pierwsze znalazłem się na skraju, i pewnie końcu mojego żywota, jak i tą samą, której ja postanowiłem nie zostawić, kiedy potrzebowała wsparcia. 

Sztuka TonięciaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz