Rozdział XI

111 20 0
                                    

Przez rozkopany otwór wpadało coraz więcej światła. Chciało mi się niemiłosiernie kichać, nie wiem czy przez unoszący się kurz, czy przez dawno nie oglądanie promienie słoneczne. Taki odruch wydał mi się nieracjonalny, a myślenie o nim, gdy o uwagę proszą się bardziej istotne problemy, wydało mi się wręcz szalone.

Szlag, wiedziałem. Nic nigdy nie może się skończyć dobrze. Jak już karma zaczynała mi sprzyjać, coś musiało się oczywiście zacząć pruć z drugiej strony. Klasyka po prostu.

Nagle, w powiększonej już znacznie, i już chyba na tyle by nie nazywać ją szparą, szparze, zamiast psich łap, ujrzałem tym razem psi nos... tylko że rozmiarów pieprzonego jabłka! 

Kuźwa, cokolwiek to nie jest, jest jasna cholera całkiem duże. Wielkie nozdrza węszyły ciekawsko. Przełknąłem ślinę. Chyba coś wywąchały, bo wycofały się na chwilę, na górze coś szczeknęło głośno, a potem wielki kawał zbitej ziemi spadł tuż obok mnie. Od korzeni oddzielało go stalowe, płaskie ostrze, którego widać użyto jako szpadla. Przez otwór, którym to teraz mógłbym spokojnie wyjść, rozpychając się, a do tego z jedną osobą ramię w ramię, spozierały na mnie wielkie zwierzęca ślepia, o tęczówkach koloru świeżej krwi. Zamarłem. Psisko, a raczej wilk, był jednolicie szary. Odcień przywodził na myśl burzowe niebo, złowróżbnie dymne...

Różowy jęzor miał wywalony, majtał się on przy boku wydłużonego pyska, i poruszał przy każdym z szybkich oddechów zwierzęcia. Pisnąłem, kiedy wilgotny nos dotknął mojego policzka. Wilk zapiszczał, ale dosyć przyjaźnie, jak piesek rządny zabawy. 

Nie uspokoiło mnie to, nie jestem aż tak głupi. 

Stałem jak zaklęty w kamień, wciąż niewygodnie pochylony pod sypiącym się sklepieniem, zaciskałem oczy, mocno, do bólu, i białych, kłujących gwiazdek pod powiekami. 

Mimo to starałem się z całych sił opanować zgubne odruchy. Drżałem. W dłoniach drżał mi również Franek, chociaż nadal odważnie stawiał uszy, i celował przestraszonym, lecz również agresywnym spojrzeniem prosto w wilcze oczyska.

- Co tu robisz, mały? - to do mnie? Głos był oczywiście ludzki, aczkolwiek nie dałem się zwieść. Oczywistym jest że to nie człowiek tak się mną zainteresował. To był ten niski, męski głos z wcześniej. Ton w jakim wypowiedziane było pytanie nie był jednak straszny, groźny, ani nic w tym rodzaju. Był niebezpiecznie i sztucznie za-przyjazny.

Przesiąknięty złymi doświadczeniami, i jeszcze gorszymi przeczuciami, mózg nie chciał rozmarznąć ze zgrozy.

Pokręciłem głową na boki. To chyba odruch, taki bardzo zwierzęcy. Wpadłem w pułapkę, więc staram się przynajmniej kogoś ugodzić rogami, których to niestety w tym przypadku natura mi poskąpiła. W efekcie odruch stał się bezcelowym odruchem, zbędną reakcją na stres.

Rozglądałem się za nieistniejącą drogą ucieczki, wciąż unikając jak ognia patrzenia w górę, kiedy nagle poczułem że jestem unoszony za kołnierz. Po oddechu na karku domyśliłem się, że to wilczysko trzyma mnie za kurtkę zębami, zupełnie jak pies unoszący swoje szczenięta. Dopiero wtedy otworzyłem szeroko oczy.

Pierwsze co zobaczyłem, to nic. Zielone światło dzienne oślepiło mnie swoją intensywnością, tak mocno, że oczy mi się załzawiły. 

- Co to jest? - zapytał ze zdziwieniem ten okropny głos. Nazwał mnie "tym"... Mam przesrane, czy tylko mi się zdaje?

- Na pewno nikt od nas. - twierdził ten drugi. 

Wdech, wydech, wdech, wydech.

Ponownie spróbowałem podnieść powieki. Zanim na dobre przyzwyczaiłem się do światła, ujrzałem zarys dwóch postaci, jednej, potężnej budowy, i drugiej, trochę mniejszej. Kiedy świat nabrał konturów, i one stały się bardziej wyraźne. Humanoidalne plamy przekształciły się w dwóch mężczyzn, Obaj wyglądali dosyć prymitywnie. Gołe klaty, skóry i rzemienie zamiast zwyczajnych ubrań.

Sztuka TonięciaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz