Rozdział XIV

117 18 7
                                    

- Że co? - uzewnętrzniłem swoje przemyślenia, jednak nie do końca dokładnie, bo brakowało w mojej wypowiedzi co najmniej dwóch przekleństw. Jednak moje słowa spełniły swoją rolę, i przyciągnęły uwagę nawiedzonego Gandalfa.

- Wielkie szczęście się stało, drogi przybyszu. - no ja pierdolę, konwersacja zrozumiała jak z rozmowa z minecraftowym NPC'm. Starych wskazywał miotanym przez Parkinsona paluchem różne znaki na zwoju, który zwisał z sufitu, zupełnie jakbym miał jego zdaniem rozumieć znaczenie tych powyginanych robaczków.

Wkurzyłem się. Bardzo. Nawet nie zauważyłem, kiedy zirytowanie całkowicie mną zawładnęło. 

No ale halo, miałem prawo! Tu się prawdopodobnie waży moje życie, a temu grzybowi z brodą akurat zacięła się płyta, i nie dowiem się nawet, czy chcą mi tylko wyrwać serce dla jakiegoś boga słońca, czy pragną jeszcze mojej wątroby i nerek!

- Nosz kurrr...de! Po kij moje imię ci było, skoro... eh... Jestem Gerard, cholera jasna! Mam imię! - przypomniałem dobitnie, bo ten podręcznikowy przykład demencji starczej, albo raczej skamielinowej, ewidentnie gdzieś to moje imię razem z krwią wykaszlał. - A poza tym: nie wiem o co ci chodzi, i nieważne, ile razy będziesz mi powtarzał jakie to nie jest szczęście, to się nie zmieni, póki tego nie wyjaśnisz! No ja pierdolę! Co demon, to głupszy... - suszona śliwka popatrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. Otwierał i zamykał usta, jednak po chwili zabierania kurzu na jęzor odchrząknął. Zamruczał coś pod nosem, po czym przysunął się do mnie jak ślimak, i usiadł obok. Zatkało mnie od jego pleśniowej aury. 

Fujka.

- Więc tak... Musisz wiedzieć, - niby skąd, wcale nie muszę. - że nasze plemię od samego początku jest plemieniem wojowników. Od lat członkowie naszej szlachetnej rasy giną w walkach i na polowaniach. - dziadyga mówił gorszym tonem niż moi nauczyciele, którzy chyba mają specjalne szkolenia jak mówić, by wszyscy zasypiali. Coś czuję, że szybko to on nie skończy, ale kto wie, zawsze można mieć nadzieję, że padnie na zawał w trakcie. Oparłem głowę na ręce, stłumiłem ziewnięcie w gardle, a żółw dalej nawijał. - Ale nie zawsze tak było. Jedynym sposobem na nasze przetrwanie, jest rodzenie silnych dzieci, lecz te rzadko przeżywają. Jednak według proroctwa, pierwszy, przemieniony człowiek zapoczątkuje swoim potomkiem nieśmiertelność w naszym plemieniu! - zakończył z entuzjastycznym przytupem, który wybudził mnie z transu, a raczej drzemki.

Zaraz, o czym on mówił? Czy ktoś go słuchał? Replay proszę! Albo lepiej nie! Tym razem ta nuda chyba by mnie zabiła.

- Czyli... że co? - zapytałem z niezrozumieniem. Okej, najważniejsze fragmenty? Coś musiałem zapamiętać.

Analiza w moim mózgu wrzała i szalała, niczym tornado z pomieszanych słów. Co chwila w ryj uderzały mnie pojedyncze fakty. 

Przemieniony? Te lykany to jakieś pseudo wilkołaki, więc ma to ręce i nogi...

O chuj. Chcą mnie dziabnąć? 

Cofnąłem się pod skórzaną ścianę. Nagle napadła mnie irracjonalna obawa, że ten szaman na proszkach rzuci mi się do gardła!

Po kija on mi takie rzeczy opowiada! To jasne, że się na taki obrót spraw nie zgodzę.

- Nie ma mowy! No nie ma mowy, koniec kropka. Nie chcę, i tyle. Prędzej sam sobie żyły zębami przeoram. - powiedziałem nieszczerze, bo średnio mi się śpieszyło do zgonu. 

- Ależ przybyszu, to twoje przeznaczenie, zapisana przed wiekami wola losu, która sprowadziła cię tutaj, by uratować naszą rasę przed wymarciem. - denerwował mnie. Wszystkim. Tym cholernym spokojem, i uśmiechem jakby wygrał Lotto. 

Sztuka TonięciaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz