Znowu stawiłem nogę na chodniku, z całych sił starając się by nie nastąpić na rysy, rozchodzące się pajęczaście po płytkach. Pięćset osiemdziesiąt dwie. Tyle popękanych płyt chodnikowych mijam kiedy idę do szkoły. Tak, policzyłem je. Bo co innego miałem robić.
Patrzeć na budynki, równie kwadratowe i szare jak wszystko inne?
Już wolę policzyć te pęknięcia, które wprowadzają trochę inności do tego monotonnego świata. Jest to chyba jedyna rzecz jaka nie jest zaplanowana w moim otoczeniu, więc nie dziwię się że tak mnie interesują.
Poza tym, wszyscy je omijają, uważają za defekt, nic od nich nie oczekują, nie zauważają, a jak już zwrócą na nie uwagę, to tylko po to, by mieć nadzieję, że nie przyniosą im pecha, czy inaczej wpłyną na ich życie.
Wiem jak to brzmi. Jakbym utożsamiał się z nimi, i jednocześnie użalał się nad sobą, ale ja po prostu im zazdroszczę. Zwykła, nudna ludzka zazdrość.
Takie właśnie myśli towarzyszą mi w drodze do szkoły. Do tego cholernego, dusznego, zaludnionego zoo, nazywanego przez niektórych "drugim domem". U mnie jak u nikogo innego, to porównanie sprawdza się w stu procentach. Ni chu chu nie mam ochoty ani tym bardziej powodu by tam wracać. Dwie kupki cegieł, z którymi łączy mnie tylko obowiązek.
Podniosłem wzrok na drogę rozciągająca się przede mną. Ugh... naprawdę, naprawdę, naprawdę nie chce tam iść. Spojrzałem w bok. Dobrze wiem że za osiem metrów droga rozgałęzia się. Jedna, szeroka i wylana asfaltem droga, prowadzi do mojego ośrodka edukacyjnego, czy czegoś w ten deseń. Druga zaś, cienka, pokręcona, mało znana dróżka wysypana żwirem, prowadzi za miasto, a tam zaczyna się kolejna, ale już dobrze zamaskowana, i ni jak nie ulepszana, nie licząc ziemi ubitej jedynie przeze mnie.
Myśl bardzo kusząca. Zbyt kusząca. Zawsze tak samo kusząca. Właśnie dzięki niej, w szkole od początku roku byłem zaledwie siedem dni, w które to moi rodzice postanowili dobrodusznie mnie odwieźć. Mam jednak spore przeczucie, że ten dzień nie okaże się ósmym dniem jaki spędzę na gorliwej nauce. Przykre.
Z uśmiechem skręciłem we wcześniej wspomnianą drogę. Żwir chrzęścił pod moimi butami, ale już po dziesięciu minutach szybkiego marszu, chrzęst zastąpiły ciche kroki wygłuszane przez miękką trawę. Odchyliłem gałęzie, i swoją prywatną ścieżynką ruszyłem do mojego azylu.
Nawet nie zauważyłem kiedy znalazłem się przed kolczastym krzakiem, ostatnią zasłoną przed moim rajem. Przedarłem się przez niego, a następnie odetchnąłem głęboko.
Powietrze pachnie tu cudownie. Tak spokojnie, relaksująco, magicznie po prostu...
Rzuciłem plecak pod drzewo, a sam, skacząc po wystających ponad wodę kamieniach, dotarłem do mojego tronu, znaczy wielkiego głazu leżącego w płytkiej części jeziorka. Mogłem spokojnie na nim usiąść, a woda nie miała szans mnie dosięgnąć, nawet gdyby była wzburzona.
Umościłem się na zimnej powierzchni, podpierając się z tyłu rękami. Spojrzałem w niebo, ledwo widoczne przez zielone liście wierzb, brzóz i dębów. Mimo to słońce co chwila biło mnie po oczach, zabłąkanymi promieniami. Naprawdę poetyckie miejsce, aż szkoda że żaden wierszokleta nigdy go nie ujrzy.
Żart, wcale nie szkoda.
Pogrążony w rozmyślaniach, sięgnąłem dłonią do kupki drobnych kamieni, specjalnie nazbieranych by móc burzyć nimi spokojną taflę. Rzuciłem biały kamyk daleko, ale nie na tyle by spadł na sąsiedni brzeg. Wpadł do wody z cichym pluskiem, a dokoła rozeszły się piękne kręgi. Po chwili kolejny kamyk zniknął w zimnej wodzie. Następny, następny i kolejny. Jeden z drugi, każdy w innym miejscu. Plusk za pluskiem tworzyły rytmiczną melodię. Zamknąłem oczy, i delektowałem się jedynym dźwiękiem przerywającym ciszę, czyli...
CZYTASZ
Sztuka Tonięcia
FantasyCo to może oznaczać, kiedy kamienie rzucane w wodę nie opadają na dno? Albo kamienie były iluzją, albo upadły na brzeg. To logiczne... Lub po prostu dno zniknęło. Chłopak który nie lubi ludzi, jezioro na pustkowiu, oraz garść kamieni z obu brzegów...